Home » BIES. Rozdział 1 – część 1. Wódka, telegram, wspomnienia

BIES. Rozdział 1 – część 1. Wódka, telegram, wspomnienia

by Przemek

Rozdział 1

APATIA

Część 1

Rok 1985

Sobota 23 listopada

Parszywy pociąg… W przedziale śmierdzi, jakby ktoś nasrał, wszystko wokół się lepi, do tego dudni i trzęsie jak na kocich łbach. O dziwo działa ogrzewanie, ale wyłącznie w dwóch zakresach temperatur: gorąco jak cholera lub zimno jak cholera. Światła nie ma, bo ktoś ukradł jarzeniówki. Zaledwie odrobina wpada z korytarza. Może i dobrze. Przynajmniej nie widać zbyt wiele. Półmrok i tak obnaża wystarczająco dużo. Siedzenia pokrywają bezkształtne plamy, Bóg jeden wie po czym, czarne i tłuste zagłówki błyszczą jak naoliwione. Zasłony? Może kiedyś. Teraz to już tylko ściery do podłogi. Okna lepiej nie dotykać. Ramę i uchwyt zżera rdza, a szyba wygląda na zarzyganą. Czy tu w ogóle sprzątają? Mniejsza z tym, przecież sam nie wyglądam lepiej. Ale kto na moim miejscu by wyglądał? Nieogolony, brudny i śmierdzący. Jak żul, z którym na dworcu wypiłem taniego jabola. Nędzny obraz. I pomyśleć, że niespełna tydzień temu moje życie wyglądało inaczej. Wydawało się, że wszystko ma sens. Praca, dom, przyjaciele. Teraz mam to gdzieś, niewiele mnie już obchodzi.

Oparłem nogi o siedzenie, wyciągając z kieszeni zawieszonego tuż obok kożucha ćwiartkę żytniej. Być może nie była to jeszcze czarna godzina, na którą planowałem ją zostawić, ale im bliżej byłem Radoszy, tym gorzej się czułem. Znów miałem ochotę zagłuszyć zmysły i chociaż ilość wódki, jaką dysponowałem, była niewystarczająca, to wlałem zawartość buteleczki w gardło. Nie popiłem. Nie miałem czym, poza tym lubiłem, kiedy troszkę szczypało.

Puste szkło rzuciłem na podłogę. Przez chwilę przyglądałem się, jak kropla wódki skapuje z gwintowanej szyjki i spada na poplamione linoleum. Dopiero wtedy zauważyłem, że do odstającej częściowo etykiety przykleił się wymięty kawałek papieru. Telegram. Miałem go w tej samej kieszeni.

Zamknąłem oczy, opierając głowę o zagłówek. Znałem treść wiadomości na pamięć, a jednak słowa nie zdołały uformować się w zdanie. Myśli powiodły mnie zupełnie gdzie indziej. Do dnia, w którym wszystko się zaczęło.

* * *

Piątek 8 listopada

Dopiłem herbatę, przypatrując się z rozbawieniem krążącej niespokojnie po kuchni Joasi.

– Gdzie ta Kaśka się podziewa? – wyrzuciła z siebie, wyglądając przez okno. – Spóźnimy się przez nią.

Na zewnątrz nie dało się zbyt wiele zobaczyć. Dwie ulice dalej pracująca przy remoncie skrzyżowania koparka zerwała kabel osiedlowej instalacji elektrycznej, odcinając od zasilenia okoliczne lampy. Awarię zgłoszono już trzy dni temu, ale nikt z pogotowia energetycznego się tym zbytnio nie przejął, lub usterka okazał się wyjątkowo felerna, bo oświetlenie wciąż nie działało i na chodnikach było ciemno, choć oko wykol.

Zarechotałem, spoglądając na zegarek. Stary radziecki szturmańskie, którego miałem już prawie dwie dekady, mimo upływu lat był nadal niezawodny. Co prawda proponowano mi wielokrotnie wymianę na popularne w ostatnim czasie elektroniczne zabawki, jednak za każdym razem odmawiałem. Grzecznie, ale stanowczo. Tego zegarka nie dało się tak po prostu kupić w sklepie. Egzemplarz, który miałem na ręku, dostałem w ramach podziękowania od młodego radzieckiego oficera. Myślę, że uratowałem mu życie, wyciągając na przedmieściach Legnicy z płonącego wraku samochodu. Byłem przywiązany do tej cebuli i nie miałem zamiaru wymieniać jej na plastikowy bubel. Poza tym czasomierz Pierwszej Moskiewskiej Fabryki Zegarków miał przy sobie w czasie kosmicznego lotu sam Gagarin, a dla mnie wciąż znaczyło to bardzo wiele.

– Spokojnie, jest dopiero czternaście po szóstej. W ciągu minuty się zjawi.

Odwróciła się w moją stronę z nadąsaną miną.

– Przestań, tato! To wcale nie jest zabawne. Zresztą niby skąd możesz to… – Dwa krótkie dzwonki rozbrzmiały w mieszkaniu. Spojrzała na drzwi. – …wiedzieć?

Rozweselony wzruszyłem ramionami. A ponieważ stałem nieco bliżej przedpokoju, odstawiłem pustą szklankę na stół i poszedłem otworzyć.

Katarzyna była najlepszą przyjaciółką Joasi. Całą podstawówkę przesiedziały w jednej ławce, wybrały ten sam ogólniak i razem poszły na medycynę, ale czasami odnosiłem wrażenie, że to ja znałem ją lepiej.

Odkąd zaczęły studia kwadrans akademicki stał się częścią jej życia codziennego. Spóźniała się zawsze i wszędzie, dokładnie piętnaście minut. Była w tym tak precyzyjna, że można było według niej nastawiać domowe zegary. Niektórych to śmieszyło, innych przyprawiało o zawrót głowy. Ja na szczęście potrafiłem patrzeć na jej ekstrawagancję z przymrużeniem oka, dlatego otworzyłem drzwi z uśmiechem na ustach.

– Cześć, Katarzyno – przywitałem się.

Nie znosiła, kiedy mówiło się do niej Kasiu. Wolała Katarzynę lub po prostu Kaśkę. To drugie uważałem jednak za zbyt obcesowe, dlatego używałem wyłącznie pierwszego. Przyzwyczaiłem się do tego tak bardzo, że nawet w myślach posługiwałem się jej pełnym imieniem.

Była wątłą brunetką o nieustannie rozbieganych oczach. Zdecydowanie nadpobudliwą. W niepozornym ciele skrywała tyle energii, że wystarczyłoby do obdzielenia kilku tuzinów znudzonych szarzyzną życia gospodyń domowych.

Niebieski plecak na stelażu, który dźwigała na ramionach, wydawał się większy od niej, a jednak nie krępował jej ruchów, bo przeskoczyła przez próg jak sarenka.

– Bonsoir1, panie Witoldzie! – wykrzyknęła. – Fajnie pana widzieć! Co u pana słychać? Romanistyka jeszcze stoi? Nie zamęcza pan aby za bardzo swoich francuskich piesków?

Zachichotałem. To był jeden ze standardów jej zachowań. Zadawała pytania, jakby wystrzeliwała serię z kałasznikowa. Zawsze kilka na raz, zawsze szybko i zawsze kąśliwie.

– Dziękuję, Katarzyno, u mnie wszystko w porządku – odpowiedziałem, zamykając drzwi. – Budynku instytutu wciąż nikt nie wyburzył, a studentów staram się zbytnio nie przeciążać. Inni wycierają nimi podłogę, więc ja nie muszę.

Uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Ależ im pana zazdroszczę. Nasi profesorowie nie są aż tak wyrozumiali. – Zerknęła ze zdziwieniem na Joasię. – A ty jeszcze nie gotowa? Ruchy, dziewczyno, bo przez ciebie spóźnimy się na pociąg!

Podróżni kotłowali się na dworcu głównym jak rozsierdzony rój pszczół. Potykali się o bagaże, wpadali na siebie nawzajem i krzyczeli. Jak zwykle w piątkowy wieczór.

– Nie musiałeś nas odprowadzać – powiedziała naburmuszonym tonem Joasia, kiedy udało nam się w końcu wejść po schodach na zatłoczony peron. – Mam już dwadzieścia trzy lata. Nie trzeba mnie niańczyć.

– Wiem, wiem – odparłem, pomagając jej zdjąć plecak. – Ale i tak miałem zamiar pojechać do mamy, a to prawie po drodze.

Nie był to najlepszy argument, zważywszy, że dworzec wcale nie był po drodze. Westchnęła zrezygnowana.

– Nie rozumiem cię, tato. Jak możesz jeździć na cmentarz w nocy?

Pytała mnie o to dziesiątki razy, chociaż doskonale znała odpowiedź, ponieważ ta zawsze brzmiała tak samo.

– Przecież wiesz. – Uśmiechnąłem się. – Prawie nikogo tam wtedy nie ma, a ja lubię rozmawiać z nią w ciszy i spokoju.

Pokręciła głową.

– Minęło już siedem lat, tato, a ty wciąż to robisz.

– Trzeba też posprzątać po Wszystkich Świętych nagrobek – odpowiedziałem wymijająco. – Przecież sama widziałaś ile stało na nim zniczy. – Odwróciłem się do Katarzyny, żeby jej także pomóc, ale stawiała już plecak na betonowych kaflach peronu, szczerząc do mnie zęby.

– Sporo ludzi – powiedziała, rozglądając się wokół. – Chyba nie ma co liczyć na miejsca w przedziale.

– Coś się wymyśli – odparłem, spoglądając ponownie na Joasię. – Właściwie dlaczego jedziecie na Polesie? – zapytałem, celowo zmieniając temat. – Nie lepsza byłaby Puszcza Białowieska lub Bieszczady?

Przewróciła oczami.

– Oj, tato, wszyscy jeżdżą do Białowieży lub w Bieszczady. Poza tym już tam byłyśmy, a na Polesiu jeszcze nie. Są tam podobno najstarsze bagna w Polsce. Zgodzisz się chyba, że warto je zobaczyć, póki jeszcze istnieją, prawda?

Spryciula. Nie po raz pierwszy udało jej się zapędzić mnie w kozi róg.

– Pewnie tak – przyznałem. – Mimo to wciąż nie rozumiem, dlaczego wybieracie się tam właśnie teraz. To kawał drogi, a wy macie tylko sobotę i niedzielę. Raczej niewiele uda wam się zwiedzić.

– Przestań, tato. Przecież już na ten temat rozmawialiśmy. Zrobimy tylko rekonesans. W wakacje szkoda marnować na to czasu. Jeśli okaże się, że faktycznie jest tam tak pięknie i dziko, jak słyszałyśmy, to wrócimy na bagna w lipcu lub sierpniu i wtedy zostaniemy na dłużej.

Podniosłem ręce w pokojowym geście.

– Dobrze już, dobrze. Przypomnij mi tylko nazwę wsi, w której zamierzacie nocować.

Słowo, które wypowiedziała, zagłuszył skrzekliwy kobiecy głos, oznajmiający niewyraźnie przez megafon, że pociąg pospieszny z Jeleniej Góry do Lublina wjeżdża na tor, przy którym staliśmy. Tłum ruszył z miejsca, przesuwając nas po peronie, jakbyśmy byli patykami rzuconymi na przybój.

– Jak? – zapytałem.

– Radoszy – powtórzyła. – Najpierw jedziemy do Lublina, tam przesiadamy się na pospieszny do Chełma, potem na osobowy do Włodawy, a na końcu wsiadamy w autobus do Radoszy.

Kiwnąłem głową, patrząc na zbliżający się powoli skład.

– Zostańcie przy plecakach. Spróbuję zająć wam miejsca w przedziale.

– Tylko niech pan nie zgrywa Cybulskiego! – krzyknęła za mną Katarzyna.

Uśmiechnąłem się, zerkając na nią przez ramię.

– Bez obaw, nie zamierzam.

Podszedłem do krawędzi peronu, przyglądając się pasażerom. W podobnych sytuacjach zawsze znajdował się w tłumie chojrak, który wskakiwał do jadącego jeszcze pociągu. Wystarczyło trzymać się blisko niego, poczekać, aż wykona czarną robotę i wsiąść tuż za nim do toczącego się wolno po szynach wagonu. Ryzykowne było bowiem jedynie otwieranie ciężkich drzwi w biegu. Reszta nie stanowiła większego problemu.

Zgodnie z moimi oczekiwaniami kilku mężczyzn zaczęło truchtać wzdłuż składu, kiedy tylko pojawił się na naszym torze. Wybrałem tego, który był najbliżej, ruszyłem za nim i już po chwili szedłem wąskim korytarzem, zaglądając kolejno do wszystkich przedziałów.

W trzech pierwszych siedział komplet pasażerów, wszystko co było w czwartym zajął facet, za którym wskoczyłem do pociągu, na szczęście w piątym dwa miejsca nie wyglądały na zajęte, dlatego bez zastanowienia rozsunąłem drzwi, wsuwając głowę do środka.

Wewnątrz siedziało czterech harcerzy, leciwa pani o pogodnym wyrazie twarzy i brzdąkający na wysłużonej gitarze około dwudziestoletni długowłosy chłopak. Zwróciłem na niego uwagę, bo pod nosem miał szeroką bliznę po zszytej w dzieciństwie zajęczej wardze.

– Dzień dobry, oba wolne? – zapytałem.

– Tak, można siadać – odpowiedział najstarszy z harcerzy.

Uśmiechnąłem się.

– Świetnie.

Pociąg zahamował z ledwie słyszalnym piskiem, wciskając mnie delikatnie w prostokątny uchwyt drzwi. Wyszedłem na korytarz, zsunąłem w dół połówkę najbliższego okna i wyjrzałem na zewnątrz. Szybko odnalazłem dziewczyny. Ludzie tłoczyli się już przy wejściach do wagonów, a one stały nieco z tyłu, czekając aż im się pokażę.

– Podajcie plecaki! – krzyknąłem, kiedy mnie dostrzegły.

W pociągu szybko zrobiło się ciasno, więc chwilę potrwało zanim udało mi się przełożyć nieporęczne stelaże do przedziału. Na szczęście harcerze okazali się pomocni, bo po kolei je ode mnie odbierali, kładąc od razu na półkach bagażowych. Podziękowałem. Poitem stanąłem w drzwiach, żeby nie tarasować korytarza.

Dziewczyny zjawiły się w przeciągu minuty, czyli dość szybko, biorąc pod uwagę panujący w wagonie ścisk. W tym czasie zdążyłem odprawić z kwitkiem kilku podróżnych, którzy co rusz zaglądali mi przez ramię, pytając o wolne miejsca siedzące.

Pierwsza do przedziału wślizgnęła się Katarzyna.

– Dzień dobry! – rzuciła wesoło, siadając przy drzwiach, tuż obok młodego grajka.

Wyszedłem na korytarz, robiąc miejsce dla Joasi, ale ona, zamiast wejść do środka, zatrzymała się przy mnie.

– Jesteście z Wrocławia, dziewczyny? – Chłopak albo nie tracił czasu, albo szybko nawiązywał znajomości.

Katarzyna przytaknęła.

– Dokąd jedziecie?

– Aż za Chełm. Chcemy zobaczyć poleskie lasy.

– Z wielkiej płyty do prawdziwej puszczy, co? – Zaśmiał się, poprawiając gitarę na udzie. – Znam coś w sam raz na tę okazję. – Spojrzał na harcerzy. – Pomóżcie z refrenem, chłopaki.

Trącił palcami struny, wygrywając dynamicznie dźwięki.

– Hej, tam gdzieś znad czarnej wody – zaczął melodyjnie.

Uśmiechnąłem się mimo woli.

– Dzięki, że nas odprowadziłeś, tato – powiedziała Joasia, dając mi całusa w policzek. – Ale teraz idź już, proszę, bo pociąg jest opóźniony i lada moment może odjechać.

Kiwnąłem głową, szybko pożegnałem i przeciskając się między stojącymi i siedzącymi w korytarzu ludźmi, wyszedłem na peron. Zostało tam tylko kilkanaście osób, które tak jak ja odprowadziły na pociąg przyjaciół lub członków rodziny. Niektórzy zmierzali już w kierunku holu dworca, inny rozmawiali jeszcze z wychylającymi się przez okna bliskimi.

Ledwie stanąłem na betonowych kaflach, a moją uwagę przykuło zamieszanie wokół otwartych drzwi sąsiedniego wagonu, z których dobiegały podniesione męskie głosy. Po chwili pojawiło się w nich dwóch konduktorów. Jeden trzymał nastoletniego smarka za ucho, wyprowadzając go brutalnie z pociągu, drugi rozmawiał z kimś żywiołowo przez radio. Domyśliłem się, że chłopak dorabiał, sprzedając spragnionym podróżnym piwo, bo w starym wojskowym plecaku, który miał przewieszony przez ramię, co rusz pobrzękiwały obijające się o siebie butelki.

Kilku krewkich studentów domagało się głośno, żeby konduktorzy puścili dzieciaka, ale on sam świetnie sobie poradził. Gdy jego oprawca odwrócił się do pyskujących młodych mężczyzn i odburknął, żeby nie wtrącali zasmarkanych nosów w nie swoje sprawy, kopnął go z całej siły w kostkę. Musiał to mieć wyćwiczone, bo uderzenie było bardzo celne. Konduktor syknął z bólu i prawie się przewrócił, puszczając nastolatka, który natychmiast skorzystał z okazji i popędził w kierunku bocznego wyjścia z peronu. Nie zbiegł jednak od razu po schodach. Zatrzymał się przed nimi na ułamek sekundy, odwrócił i uśmiechając łobuzersko, pokazał pracownikom kolei państwowych gest Kozakiewicza, za co kibicujący mu studenci nagrodzili go gromkimi brawami. Chwilę później z głównego korytarza dworca wbiegło na peron dwóch zadyszanych sokistów. Spojrzeli pytająco na konduktorów, ale ci mogli już tylko rozłożyć bezradnie ręce.

Zerknąłem na roześmianą Joasię, która cały czas stała przy otwartym oknie, przyglądając się groteskowej scenie.

– Nie pojechałem z wami tylko dlatego, żeby was odprowadzić – odezwałem się, patrząc jej w oczy. – Miałaś mi powiedzieć jak ci poszła rozmowa z profesorem Tołpą, pamiętasz? W domu wymigałaś się pakowaniem plecaka, całą drogę na dworzec przegadałaś z Katarzyną, ale teraz już chyba możesz to z siebie wykrztusić, prawda?

Przygryzła wargę, odwracając wzrok.

– Na śmierć zapomniałam.

Nie potrafiła kłamać. Zupełnie jak jej matka.

– Co się stało? Nie chciał z tobą rozmawiać? To do niego niepodobne.

– Nie, tato, nie o to chodzi.

– Więc o co?

Nie odpowiedziała. Za jej plecami młody grajek uderzył mocno w struny.

– Hej! Hej! Hej, sokoły! – wrzasnęli chórem harcerze.

Dałbym sobie głowę uciąć, że wśród chłopięcych głosów usłyszałem sopran starszej pani.

– W ogóle do niego nie poszłaś, prawda?

Pokręciła przecząco głową. Miała w sobie przynajmniej tyle odwagi, żeby się przyznać.

– Dlaczego? – zapytałem.

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym samym momencie stojąca nieopodal mnie dziewczyna głośno się roześmiała. Spojrzeliśmy odruchowo w jej stronę.

Jeden ze studentów wychylił się aż po pas przez okno, układając usta w dzióbek i wyciągając do niej ręce. Musieli być parą, bo ślicznotka chichotała, a choć kręciła przy tym przecząco głową, to nie cofnęła się ani o krok, pozostając w zasięgu ramion swojego adoratora. Nie zamierzała jednak ułatwiać chłopakowi zadania i wyraźnie się z nim drocząc, nie pozwalała mu się przytulić. Rozochocony jej zachowaniem student także nie dawał za wygraną, wychylając się nieco bardziej. W końcu dopiął swego i wśród wiwatów i oklasków pocałował spąsowiałą narzeczoną. Nie był jednak w stanie wsunąć się o własnych siłach z powrotem do wagonu, dlatego wrzasnął błagalnie na kolegów, którzy dopiero po chwili, zanosząc się od śmiechu, wciągnęli go do środka.

Rozbawiona Joasia obróciła się w moją stronę. Widząc, że wciąż oczekuję na odpowiedź, wzruszyła ramionami.

– Mówiłam ci, tato. Badania nie potwierdziły skuteczności preparatu torfowego. To byłaby strata czasu, zarówno mojego jak i profesora. Poza tym…

Przeciągły gwizd przerwał jej w pół słowa.

– Wsiadać proszę! – krzyknął jeden z konduktorów, rozglądając się na boki.

Drugi minął nas i wszedł do wagonu na końcu składu, zamykając po drodze pootwierane przez pasażerów drzwi. Dopiero wtedy jego kolega uniósł rękę, dając maszyniście znak do odjazdu. Lokomotywa ruszyła.

– Opowiem ci wszystko, kiedy wrócę – powiedziała, machając na pożegnanie. – Obiecuję.

Zacząłem iść równolegle do wagonu, mijając rozpromienioną dziewczynę studenta, która posyłała mu ostatniego buziaka.

– Kiedy przyjedziecie?

– W poniedziałek rano.

Skład przyspieszył, zmuszając mnie do truchtu.

– To wiem! Ale o której godzinie?!

– Planowo o szóstej cztery!

Zatrzymałem się, nie mogąc nadążyć za oddalającym się coraz szybciej pociągiem.

– Będę czekał!

Wychyliła się nieco bardziej, trzymając oburącz za aluminiową ramę.

– Nie musisz! – Głośny stukot kół niemal zagłuszył jej głos.

Uśmiechnąłem się, patrząc jak pospieszny wyjeżdża z hali dworca.

– Muszę – wymamrotałem pod nosem. – Mam tylko ciebie.

Nad cmentarzem unosiła się mglista poświata. Minął już tydzień od Wszystkich Świętych, ale na grobach nadal płonęło wiele świec, a wydobywające się z nich ciepłe światło, w połączeniu z zapachem palonej parafiny, tworzyło specyficzną atmosferę zadumy. Wokół panowała kompletna cisza, przerywana od czasu do czasu trzaskiem pękającego pod wpływem ciepła szkła, z którego wykonane były obudowy zniczy. Prawie nikogo tu nie było. Szedłem wąską ścieżką, przyglądając się zaledwie kilku osobom, które krzątały się jeszcze przy nagrobkach najbliższych. Jedną z nich dobrze znałem.

Osiemdziesięciosześcioletnia Olga Kupis pochowała męża tego samego dnia, w którym po raz ostatni żegnałem Urszulę. Ich groby oddzielało jedynie porośnięte trawą wolne miejsce. Właśnie tak starałem się o nim myśleć. Staruszka wykupiła je dla siebie, zatem w rzeczywistości było zajęte, choć jeszcze niezagospodarowane. Nie potrafiłem jednak pogodzić się ze świadomością, że kawałek cmentarnej ziemi mógł być przypisany żyjącemu człowiekowi, w szczególności temu, którego znałem, dlatego wolałem uważać go za wciąż niezajęty lub, co mniej prawdopodobne, przypadkowo pominięty. Byłem po prostu przekonany, że żywi powinni myśleć wyłącznie o życiu zamiast o śmierci. Wpoiła mi to Urszula, która z każdego dnia potrafiła czerpać ile tylko się dało. Nawet wtedy, gdy już wiedziała, że zbliża się nieuchronny koniec.

Pani Olga siedziała na ławeczce wkopanej w piasek tuż obok nagrobka męża. Otulona w ciepły koc, z nasuniętą nisko na czoło, własnoręcznie wydzierganą wełnianą czapką, drzemała. Jak zwykle. Sen miała twardy, o czym wielokrotnie zdążyłem się już przekonać, dlatego nawet nie drgnęła, kiedy do niej podszedłem, choć rozsypany wokół nagrobka żwirek zachrzęścił głośno pod moimi butami. Chwyciłem ją za ramię i delikatnie potrząsnąłem. Hałas prawie nigdy jej nie budził, ale dotyk zawsze.

– Pani Olgo – powiedziałem.

Otworzyła powoli oczy i uważnie mi się przyjrzała. Uśmiechnąłem się przyjaźnie.

– Zmiana warty, pani Olgo.

– A, to pan, panie Witoldzie. Zdaje się, że znów przysnęłam.

Mówiła z wyraźnym akcentem, charakterystycznym dla ludzi, którzy po wojnie przyjechali do Wrocławia zza Buga.

– Już późno. Odprowadzę panią na autobus.

Wstała, kiwając głową. Dłonie miała powykrzywiane w sposób typowy dla postępującego u starszych ludzi artretyzmu, nie chodziła zbyt szybko i trochę się garbiła, ale jak na swój wiek i tak trzymała się całkiem nieźle.

– Ma pan rację, zasiedziałam się. – Spojrzała w rozgwieżdżone niebo. – Pan też niech długo nie siedzi. Dzisiaj będzie zimna noc.

Złożyłem koc i schowałem do małej skrzynki pod ławką. Potem podałem jej ramię, z którego chętnie skorzystała.

– Dużo złego przeżyłam w czasie okupacji, panie Witoldzie – odezwała się, kiedy weszliśmy na alejkę. – Na wiele potworności przyszło mi patrzeć, sama też sporo doznałam, dlatego po wojnie miałam olbrzymie problemy z zasypianiem. – Zachichotała. – Ale przy moim Wacku zawsze spałam jak zabita. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że nawet tutaj mi się to zdarza.

Zaczęliśmy rechotać.

– Dobrze to wiem – odpowiedziałem.

Jak zabita, pomyślałem. Lepiej ująć tego nie mogła.

Dwa lata wcześniej przegnałem z cmentarza grupę podpitych nastolatków, którzy najpierw wmówili koledze dla zabawy, że staruszka nie żyje, a potem przekonali go, żeby dla pewności podstawił jej pod nos małe lusterko. Pani Olga była całkowicie nieświadoma tego, co się wokół niej działo. Obudziłem ją dopiero po fakcie i wszystko dokładnie opowiedziałem. Wtedy skończyło się tylko na głupim żarcie, ale ktoś mógł ją przecież okraść lub co gorsza skrzywdzić, miałem więc nadzieję, że choć trochę się przejmie i w przyszłości będzie się mieć na baczności, ale ona popłakała się jedynie ze śmiechu. Miała do siebie olbrzymi dystans i właśnie za to bardzo ją lubiłem.

– A mówiłam już panu, jak mnie mój Wacek przemycił przez granicę? – zapytała.

Setki razy opowiadała mi tę historię, ale nie szkodziło wysłuchać jej jeszcze raz. Pokręciłem przecząco głową, zerkając jednocześnie na ciemne kontury żelaznych krzyży poległych w czasie pierwszej wojny światowej żołnierzy. Nie paliła się przy nich choćby jedna świeczka. Ani tydzień temu, ani teraz.

– Zdaje się, że nie – odpowiedziałem.

Uśmiechnęła się. Zawsze wydawała się szczęśliwa, kiedy opowiadała o swoim mężu.

– Bo widzi pan, ja tak naprawdę nie jestem Polką, lecz Ukrainką – zaczęła. – A mojego Wacka poznałam w czasie wojny na przymusowych robotach w Niemczech. Pochodziliśmy z tych samych stron, ale pierwszy raz spotkaliśmy się właśnie tam. Od razu się w sobie zakochaliśmy, chociaż ja byłam już wtedy starą panną, a Wacek aż o dziesięć lat młodszym ode mnie kawalerem. – Minęliśmy bramę cmentarza i ruszyliśmy w stronę przystanku. – Po wojnie wróciliśmy razem za Bug, do naszych domów. Tylko że Wacek nie miał tam już domu. Nacjonaliści z UPA zamordowali mu rodziców i rodzeństwo, a gospodarstwo spalili. Pamiętam, jak płakał, kiedy się dowiedział. – Zasępiła się na chwilę. – Trwała akcja przesiedleńcza na tereny odzyskane, więc zapytał mnie, czy pojadę z nim do Polski. Nie zastanawiałam się nawet przez sekundę. Kochałam go i chciałam z nim spędzić resztę życia. Niestety na granicy dowiedzieliśmy się, że Ukraińcom nie można było jej przekraczać. – Spojrzała na mnie. – Wie pan, co zrobił mój Wacek?

Zaprzeczyłem.

– Potrafił pięknie kaligrafować, więc podrobił moje dokumenty. – Zatrzymaliśmy się pod wiatą przystanku. Spojrzałem na zegarek i na rozkład jazdy. Mieliśmy dwie minuty. – Napisał w nich, że mam na nazwisko Kwiatkowska, żeby nie było wątpliwości, że jestem Polką. Pamiętam, że serce biło mi jak oszalałe, kiedy żołnierze sprawdzali nam papiery. Ale udało się. Przekroczyliśmy granicę bez problemów.

Pokiwałem z uznaniem głową.

– Z pana Wacka musiał być szczwany lis.

Rozpromieniła się.

– Jeszcze jak! – Podekscytowana poklepała mnie po przedramieniu. – A wie pan, co w tym wszystkim jest najciekawsze?

– Co takiego?

– Do dzisiaj w dowodzie osobistym, w rubryce nazwisko rodowe, mam wpisane Kwiatkowska.

Autobus wyłonił się zza zakrętu.

– Ale moje prawdziwe nazwisko panieńskie brzmi zupełnie inaczej.

Kierowca zatrzymał się przy przystanku i otworzył drzwi. Pomogłem staruszce wsiąść do środka, zastanawiając się, ile równie interesujących historii mogłaby mi jeszcze opowiedzieć.

– Waszczuk – powiedziała, kiedy się z nią żegnałem. – Właśnie tak się wtedy nazywałam.

Na cmentarzu nie było żywego ducha, kiedy stanąłem ponownie przy grobie Urszuli. Usiadłem na ławce pani Olgi i spojrzałem w niebo. Połówka księżyca świeciła wyjątkowo jasno, a gwiazd nie przysłaniała ani jedna chmura. Uśmiechnąłem się pod nosem, opatulając ciasno ciepłym góralskim kożuchem, który kupiłem przed laty w Nowym Targu. Faktycznie robiło się zimno.

Założyłem nogę na nogę, odpaliłem papierosa i mocno się zaciągnąłem. Wokół rosły stare drzewa, głównie lipy i klony, przez co ta część miejskiej nekropolii zdawała się odcięta od reszty. Lubiłem to miejsce i chociaż od śmierci Urszuli minęło już siedem lat, nadal przychodziłem tu bardzo często. Czasami nawet dwa razy w tygodniu i zawsze po zachodzie słońca. Tylko wtedy nie czułem się skrępowany obecnością innych ludzi i swobodnie do niej mówiłem. Joasia uważała to za dziwactwo, ale nie miałem jej tego za złe. Była młoda i nie spotkała jeszcze na swojej drodze nikogo, kogo pokochałaby tak bardzo jak ja jej matkę. Wiedziałem jednak, że pewnego dnia to się zmieni i że wtedy mnie zrozumie.

Spojrzałem na wykute w płycie nagrobka imię.

– Muszę cię z przykrością poinformować, że nasza córka wdała się w ciebie – powiedziałem zadziornie, strzepując popiół z papierosa. – Kłamie jak z nut, mimo że nie potrafi grać na żadnym instrumencie. – Uśmiechnąłem się, rozbawiony wymyśloną na poczekaniu grą słów. Urszula uwielbiała, kiedy to robiłem, uważając, że mam wrodzony talent do łączenia wyrazów w dwuznacznie brzmiące, zabawne sformułowania. – Wyobraź sobie, że nie poszła na spotkanie z profesorem Tołpą, o które specjalnie dla niej zabiegałem, i powiedziała mi o tym dopiero wtedy, kiedy nie miała już innego wyjścia. Przyznała się na szczęście, ale marna to pociecha, bo przez cały dzień udawało jej się to skutecznie ukrywać. – Zaciągnąłem się jeszcze raz i wydmuchując dym, zgasiłem niedopałek. – Mam nadzieję, że nie ma przede mną większych tajemnic.

Podszedłem do nagrobka i zacząłem wkładać okopcone obudowy zniczy do wyciągniętej z kieszeni siatki na zakupy. Jedna świeca była wypalony tylko do połowy, więc odstawiłem ją na bok.

– Dzisiaj pojechała z Katarzyną aż pod wschodnią granicę, na Polesie. Jakby dalej się nie dało – ciągnąłem. – Już od roku jeżdżą po lasach całej Polski, a za każdym razem są tak podekscytowane wyjazdem, że czasami odnoszę wrażenie, że między drzewami spotykają książąt ze wszystkich możliwych bajek świata. – Westchnąłem. – Dobrze, że podróżują. Niech zwiedzają, póki mają czas i chęci. Na pewno lepsze to niż picie tanich win z wiecznie napalonymi kolegami z roku.

Chryzantemy stały od tygodnia w doniczce i nie wyglądały jeszcze na uschnięte. Ustawiłem je na środku lastrikowej płyty. Potem przeciągnąłem zapałką po drasce i przyłożyłem ogień do knota odłożonej świecy.

– Brakuje mi ciebie, niedźwiedziczko2 – powiedziałem, stawiając znicz obok kwiatów. – Joasi także. Wiem to, chociaż od jakiegoś czasu stara się tego nie okazywać.

Wyprostowałem się i sięgnąłem do kieszeni po paczkę radomskich, dostrzegając szybującego w moim kierunku, jasno ubarwionego ptaka. To była płomykówka – cichy nocny myśliwy. Rozpoznałem ją natychmiast po charakterystycznej dużej głowie w kształcie serca. Przeleciała niespełna dwa metry nade mną i usiadła na gałęzi pobliskiej lipy. Musiała gniazdować w pobliżu cmentarza, bo widywałem ją tu bardzo często. 

– Poza tym nic się u nas nie zmieniło. Władze uczelni nadal wstrzymują rekrutację studentów, ale po instytucie krążą już plotki, że w przyszłym roku będziemy mogli wznowić nabór. – Usadowiłem się wygodnie na ławce. – Pożyjemy, zobaczymy.

Włożyłem papierosa do ust i spoglądając na przypatrującą mi się uważnie płomykówkę, bez pośpiechu go przypaliłem. Potem zgasiłem zapałkę i wypuszczając dym z płuc, przymknąłem oczy.

Takie chwile lubiłem najbardziej. Panowała absolutna cisza, nikt mi nie przeszkadzał, a ja siedziałem przy Urszuli, starając się nie myśleć o niczym. Niestety papieros zawsze szybko się kończył.

– Pójdę już – odezwałem się, wyrzucając w krzaki nadpalony filtr. – Mam jeszcze całą stertę kolokwiów do sprawdzenia.

Wstałem, puściłem oko do płomykówki i ruszyłem w stronę wyjścia z cmentarza.

Poniedziałek 11 listopada

Dwa dni minęły jak z bicza strzelił. Uzbrojony w czerwony długopis, spędziłem je przy biurku, poprawiając żałosne prace moich studentów. Niestety czasy, kiedy elity w Polsce posługiwały się płynną francuszczyzną, minęły bezpowrotnie. Było gorzej niż się spodziewałem i nie zdążyłem wszystkich ocenić. Do sprawdzenia zostało mi na szczęście tylko kilka. Wsadziłem je z pozostałymi do skórzanej teczki, założyłem buty, potem kożuch, chwyciłem za uchwyt trojaka obiadowego i wyszedłem z mieszkania. Zajęcia rozpoczynałem dopiero o dziewiątej, miałem więc zamiar przejrzeć je w moim gabinecie na uczelni. Liczyłem, że będę miał na to dwie godziny, co w zupełności powinno wystarczyć. Pociąg dziewczyn przyjeżdżał o szóstej z minutami, a ja nie planowałem odprowadzać ich do domu. Chciałem tylko się przywitać i upewnić, że wróciły całe i zdrowe. Było zatem więcej niż prawdopodobne, że w instytucie pojawię się około siódmej.

Wszedłem na dworzec zachodnim wejściem, mijając kilkuosobową grupę bezdomnych. Siedzieli na kartonach wokół litrowego słoika na ogórki, przesączając denaturat przez grubo ukrojoną kromkę chleba. Widziałem ten obraz już wiele razy i wiedziałem, że za chwilę panowie zaczną się delektować przygotowanym w ten sposób napitkiem, podając sobie wypełnione do połowy szkło, jakby było świętą fajką pokoju. Wcześnie zaczynali. Musieli być albo bardzo zdesperowani, albo na niczym im już nie zależało, bo robili to pod oknem komisariatu milicji, który się tam znajdował.

Umundurowanego funkcjonariusza minąłem kilkanaście metrów dalej. Wychodził z kina dworcowego w towarzystwie damy zdecydowanie lekkich obyczajów. Z jej twarzy nie dało się zbyt wiele wyczytać, ale zadowolenia, którym emanował wąsaty posterunkowy, nie można było pomylić z niczym innym. Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, kiedy dostrzegł, że mu się przyglądam, mruknął coś do swojej towarzyszki i ruszył w stronę komisariatu. Sądząc po krzykach, jakie chwilę później usłyszałem, nie był szczególnie wyrozumiały dla wznoszących pierwszy toast koneserów jagodzianki.

Mimo stosunkowo wczesnej pory na dworcu panował całkiem spory ruch. Przeszedłem przez hol, trzymając w rękach pusty trojak oraz teczkę. Ludzie nie zwracali na mnie uwagi. Takich jak ja przewijało się tu każdego ranka wielu.

Na peronie nie było nikogo poza półprzytomnym i brudnym pijaczyną, który leżał pod zamkniętym kioskiem. Bełkotał niezrozumiale, przebierając nogami i przyciskając ręce do krocza. Informacja, jaką wysyłał jego przepełniony pęcherz, musiała wybrać okrężną drogę, jednak w końcu udało jej się dotrzeć do mózgu, bo delikwent otworzył oczy, przetoczył się na brzuch i spróbował wstać. Daremnie. Przez chwilę walczył z uciążliwą grawitacją, dokonując prawdziwych cudów ekwilibrystyki, co wydało mi się nawet zabawne, ale mimo wysiłku i determinacji zdołał jedyne uklęknąć. Musiał być świadom własnej niedyspozycji, bo chwiejąc się, mruknął niezadowolony, potem oparł jedną ręką o ścianę, stoczył nierówny bój z guzikiem od spodni i wciąż zamroczony zaczął oddawać mocz. Wprost pod siebie. Kiedy skończył, runął we własną urynę i z wyrazem ulgi na twarzy zasnął, kończąc jedynie na pozór groteskowe przedstawienie.

Spojrzałem na zegar. Do planowego przyjazdu pociągu zostało kilkanaście minut. Nie zamierzałem ich zmarnować. Usiadłem na ławce nieopodal wejścia na peron, wyciągnąłem z teczki czerwony długopis oraz jedną z prac, których nie udało mi się sprawdzić i zabrałem się do poprawiania.

Pospieszny z Lublina spóźnił się jedyne dziesięć minut. Biorąc pod uwagę standardy PKP i odległość, jaką miał do przebycia, a także ilość stacji pośrednich, na których musiał się zatrzymać, należało to uznać za punktualność godną podziwu. Pociąg wtoczył się powoli na tor, a kiedy w końcu się zatrzymał, ludzie dosłownie wysypali się z wagonów. Zaskoczyła mnie ich ilość. Pasażerów było tak wielu, że na peronie momentalnie zrobiło się tłoczno.

Rozglądałem się uważnie, stawałem nawet na palcach, choć tak naprawdę wcale nie było to potrzebne, bo matka natura nie poskąpiła mi wzrostu, mimo to nie udało mi się dostrzec ani Joasi, ani Katarzyny. Nie przejąłem się zbytnio. Ludzie wciąż wychodzili z pociągu, dlatego czekałem spokojnie, aż dziewczyny się pojawią. Niestety mój spokój zakłóciło nagłe pojawienie się milicjantów i sokistów. Mundurowi, ustawiwszy się sprawnie w szereg, zaczęli spychać zdezorientowanych pasażerów, w tym mnie, w kierunku toru, na którym stał pospieszny z Lublina, ograniczając nam dostęp jedynie do połowy peronu.

– Co się dzieje? – zapytałem stojącego tuż obok mnie wąsatego funkcjonariusza. Tego samego, którego mijałem, wchodząc do gmachu dworca.

Spojrzał na mnie niechętnie. Nie byłem pewien, ale chyba mnie rozpoznał.

– Na stację wjeżdża pociąg specjalny, spoza rozkładu.

Chciałem zapytać jaki, ale w tym samym momencie rozległ się przeciągły i donośny gwizd. Zaskoczony obróciłem głowę w kierunku, z którego dochodził i oniemiałem. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę zjawę. Na tor po drugiej stronie peronu, w kłębach białej pary, wjechał ospale monstrualnych rozmiarów parowóz.

Czerwone koła napędowe były ze sobą połączone potężnymi stalowymi ramionami, które mozolnie wprawiały je w ruch. Z osmolonego komina buchał czarny dym, a cylindryczny kocioł błyszczał od olejów i smarów. To nie była zwykła lokomotywa, lecz stalowa bestia, w którą ogień tchnął życie. Pociła się, dyszała i sapała, wykonując z wysiłkiem pracę, której żaden człowiek by nie sprostał.

Parowóz prowadził lśniące, biało-granatowe wagony. Na każdym znajdował się złocony napis i usytuowane centralnie logo – okolone wstęgą dwa, stojące na tylnych łapach lwy. Zdumiony spojrzałem na połyskujące ponad oknami litery. Compagnie Internationale des Wagons-Lits et des Grands Express Européens. Zdębiałem. Przede mną stał legendarny król pociągów. Orient Express.

Przez okna wagonów widać było część wyposażenia przedziałów: eleganckie zasłony, zagłówki obszernych foteli i czerwone abażury stojących na stolikach lampek. Czystość niemal kłuła w oczy, przepych onieśmielał.

Zdziwiłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, że w środku nie ma pasażerów. Wewnątrz nie było nikogo, nikt też nie wsiadał, ani nie wysiadał. Dopiero po chwili w drzwiach jednego z wagonów pojawił się niewiele ode mnie młodszy konduktor. Miał na sobie nienagannie skrojony niebieski mundur ze złotymi guzikami i obszyciami, na głowie czapkę w tym samym kolorze, na dłoniach białe rękawiczki. Nie miałem pojęcia jak ani dlaczego, ale w pewnym momencie wyłowił mnie z tłumu i zaciekawiony spojrzał przenikliwie w oczy, jakby dostrzegł w nich coś, na co inni nigdy nie zwrócili uwagi. Nim zdążyłem otrząsnąć się z zaskoczenia, uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pokaźną diastemę, i przyłożył w geście pozdrowienia rękę do daszka czapki. Potem obrócił głowę w prawo i patrząc na inną osobę, powtórzył gest.

Zerknąłem odruchowo w tamtym kierunku, dostrzegając nie mniej ode mnie zdziwioną kobietę w średnim wieku. Stała kilka metrów dalej, wpatrując się niespokojnie w konduktora. Niemal całą jej szyję pokrywała dużych rozmiarów plama bielacza.

– Ruta! – krzyknął stojący obok niej szpakowaty mężczyzna. – Nie śpij! Idziemy!

Kobieta natychmiast oprzytomniała. Wyciągnęła z kieszeni kurtki legitymację i przytknęła pod nos stojącemu w szeregu milicjantowi. Dopiero wtedy zauważyłem, że należała do czteroosobowego zespołu eskortującego skutego w kajdanki wielkoluda. Musieli przyjechać pospiesznym z Lublina i albo nie mieli ochoty przeciskać się przez tłum podróżnych, albo bardzo im się spieszyło, bo gdy przeszli przez kordon mundurowych, ruszyli szybkim krokiem w kierunku bocznego wyjścia z peronu, ponaglając prowadzonego przed sobą aresztanta.

Ja także odzyskałem poczucie rzeczywistości. Spojrzałem ponownie na luksusowe wagony, ale po ekscentrycznym konduktorze nie było już śladu. Tłum zaczął mnie powoli spychać na schody, przy których stałem, rozejrzałem się więc szybko wokół, wypatrując Joasi i Katarzyny. Bezskutecznie. Tym razem także nie udało mi się ich wypatrzyć. Byłem pewien, że nie mogły przejść obok mnie. Co prawda król pociągów odwrócił na chwilę moją uwagę, ale nie na tyle, bym ich nie spostrzegł. Poza tym, jeśli nawet tak się stało, one powinny zobaczyć mnie.

Często przyjeżdżałem po dziewczyny na dworzec i zawsze czekałem w tym samym miejscu – tuż przy głównym zejściu z peronu, gdzie raczej trudno było mnie nie zauważyć. Obie doskonale o tym wiedziały, wszystko wskazywało więc na to, że w zamieszaniu wywołanym pojawieniem się Orient Expressu, skorzystały z bocznego wyjścia i były już w drodze do domu, dlatego przestałem się rozglądać i pozwoliłem porwać ludzkiej fali, która poniosła mnie aż do holu dworca.

Zatrzymałem się dopiero pod tablicami przyjazdów i odjazdów pociągów i spojrzałem na zamontowany ponad nimi zegar. Zbliżała się siódma, a to oznaczało, że zabawiłem na dworcu dłużej niż zamierzałem. Obróciłem się na pięcie i zaciskając mocniej dłonie na rączce teczki i uchwycie trojaka, wyszedłem szybkim krokiem z neogotyckiego gmachu. Miałem przed sobą długi dzień pracy, dlatego warto było się nieco pospieszyć.

Poniedziałek okazał się na uczelni wyjątkowo męczący.

Najpierw wezwał mnie na dywanik kierownik Zakładu Literatur Romańskich, do którego napływały zażalenia wszystkich naszych studentów i pracowników. Kilka osób, z którymi dzieliłem gabinet, poskarżyło się, że nieustannie palę, przez co ich zdaniem w pokoju nie było czym oddychać. Koledzy. Od razu domyśliłem się o kogo chodziło.

Dwóch zagorzałych solidarnościowców miało mi za złe, że zdarzało mi się pracować w charakterze tłumacza dla Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Robiłem to od wielkiego dzwonu i nie kierowały mną przy tym żadne pobudki ideologiczne. Po prostu przyjaciel zapytał mnie kiedyś, czy nie zechciałbym przetłumaczyć kilku dokumentów. Nie dotyczyły kwestii politycznych, byłem zatem pewien, że moja praca nie wyrządzi nikomu krzywdy, poza tym pieniądze, którymi płacili, nie śmierdziały, więc się zgodziłem. Tak właśnie zaczęła się moja współpraca z milicją. Zostałem oficjalnym konsultantem i choć nie miałem sobie z tego powodu nic do zarzucenia, bo zajmowałem się przekładem tekstów z zakresu metodologii kryminalistycznej, z których tłumaczeniem nie potrafili sobie poradzić etatowi oficerowie znający język francuski, to niektórym najwyraźniej było to nie w smak. Tchórzliwe dupki. Najwyraźniej woleli napisać donos, niż porozmawiać ze mną w cztery oczy. Jeśli tak właśnie wyobrażali sobie życie w wolnej Polsce, to ich wzniosłe ideały były warte niewiele więcej niż gówno, które spuszczałem codziennie rano w klozecie.

Oburzony kierownik zabronił mi sięgać w gabinecie po tytoń, przypominając, że palenie dozwolone jest wyłącznie w palarni, czyli na korytarzu ostatniego piętra naszego budynku. Stały tam pod ścianami gigantyczne, jednonogie popielnice, wokół których niemal zawsze tłoczyli się studenci. Śmierdziało też nieustannie tanimi papierosami, dlatego rzadko tam bywałem.

Kierownik wykonywał jedynie swoje obowiązki, więc nie miałem mu za złe, że na mnie naskoczył. Tym bardziej że chwilę później wyszedł ze mną na ulicę, puścić pokojowego dymka.

Niestety nie tylko koledzy mnie zawiedli. Ciśnienie musiało być tego dnia szczególnie niskie, ponieważ aktywność intelektualna studentów spadła poniżej poziomu krytycznego, a przyswajalność wiedzy równała się zeru. Rozczarowywali nawet ci, na których zwykle mogłem liczyć, dlatego zajęcia prowadziło mi się wyjątkowo ciężko.

Odetchnąłem z ulgą, kiedy udało mi się w końcu wyjść z budynku instytutu. Było już po siedemnastej, odpaliłem więc szybko papierosa, wsadziłem teczkę pod pachę i z trojakiem w ręku ruszyłem w kierunku Misia3. Miałem nadzieję, że pani Helena nie zapomniała odłożyć dla mnie dwóch zestawów obiadowych.

Nim zdążyłem dojść do skrzyżowania Nankiera z Szewską między nogami przebiegły mi dwa niewielkie psy – kundel i przystrzyżony elegancko biały pudel. Zadowolone gnały przed siebie, nie rozglądając się na boki. Chwilę później dogonił mnie zadyszany starszy jegomość.

– Przepraszam – zagadnął. – Nie widział pan przypadkiem pudla?

Ręce miałem zajęte, dlatego wskazałem kierunek głową.

– Tam pobiegły.

– Pobiegły?

– Był jeszcze kundel.

Odniosłem wrażenie, że bardziej się tym przestraszył, niż zdziwił.

– O, Boże – wyszeptał. – Ona ma cieczkę. Pysiu! – krzyknął, rzucając się za psami w pogoń. – Pysiu, wracaj!

Minąłem go kawałek dalej. Wciąż nawoływał swoją pudlicę, rozglądając się gorączkowo po podwórku przy Uniwersyteckiej. Psy były jednak zupełnie gdzie indziej. Dostrzegłem je od razu, kiedy skręciłem w Kuźniczą, bo kopulowały na chodniku, nie przejmując się zbytnio przechodzącymi obok ludźmi. Zacząłem się już obracać, żeby zawołać właściciela, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem. Pysia wyglądała na szczęśliwą, doszedłem więc do wniosku, że psom także należało się coś od życia i spokojnie przeszedłem na drugą stronę ulicy.

Przed barem stał pochylony nad kubłem na śmieci włóczęga. Wybierał z popielniczki niedopałki, wkładając do kieszeni te, które nadawały się jeszcze do palenia. Wypchany po brzegi plecak, w którym nosił cały swój dobytek, leżał obok niego na chodniku. Facet nie wyglądał najgorzej. Płaszcz i spodnie, które nosił, były względnie czyste. Na głowie miał czapkę, połowę twarzy zakrywała gęsta i długa broda, mimo to jego rysy wydały mi się znajome. Podszedłem bliżej, uważnie mu się przyglądając.

– Janek? – zapytałem niepewnie.

Uniósł głowę, obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i wrócił do przebierania niedopałków. Byłem pewien, że mnie rozpoznał.

– Czego chcesz? – burknął.

Nigdy nie należał do grzecznych chłopców i najwidoczniej tak mu już zostało.

– Niczego – odparłem. – Ale może ty czegoś chcesz?

Prychnął pogardliwie.

– Niby czego?

Uśmiechnąłem się.

– Rewanżu?

Przestał grzebać w śmieciach, wyprostował się i poważnie na mnie popatrzył. Po błysku w jego oczach rozpoznałem, że bardzo dobrze wszystko zapamiętał.

Był wtedy wyjątkowo ciepły maj, a my chodziliśmy do szóstej klasy podstawówki. Janek nie zdał do siódmej i dołączył do nas na początku roku jako spadochroniarz. Wszyscy się go bali. Był łobuzem, rok od nas starszym, większym i silniejszym.

W czasie przerwy wpadł na niego przypadkiem rozpędzony czwartoklasista. Przewrócili się obaj, wywołując powszechną radość wśród tłoczących się na korytarzu uczniów. Nikomu nic się nie stało, ale Janek nie lubił, kiedy ktoś się z niego naśmiewał. Zerwał się na równe nogi, chwycił czwartoklasistę za fartuch i nie bacząc, że ten sięgał mu jedynie do pachy, uderzył go pięścią w twarz. Chłopak padł na podłogę, zanosząc się płaczem. Ze złamanego nosa popłynęła krew. Jankowi najwyraźniej to nie wystarczało, bo podszedł do malca, szykując się do zadania kolejnego ciosu. Nie byłem typem bohatera i do dzisiaj nie wiem, dlaczego zastąpiłem mu wtedy drogę.

– Zostaw go! – krzyknąłem.

Spojrzał na mnie groźnie. Nie odwróciłem wzroku, choć pamiętam, że ze strachu prawie popuściłem w spodnie. Patrzyłem przerażony jak zaciska pięść, żeby mnie uderzyć, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności na korytarzu pojawiła się jedna z nauczycielek, ratując mnie w ostatniej chwili z opresji.

– Co tu się dzieje? – zapytała.

Janek zerknął spode łba na czwartoklasistę.

– Przewróciłem się, proszę pani – wyjąkał chłopak, wycierając wierzchem dłoni krew spod nosa.

Nauczycielka pokręciła z dezaprobatą głową.

– Idź do higienistki. A reszta pod klasy!

Minutę później zadzwonił szkolny dzwonek. Miałem nadzieję, że na tym sprawa się zakończy, ale Janek nie miał zamiaru dać za wygraną.

– Policzymy się po lekcjach – szepnął mi do ucha, kiedy wchodziliśmy do klasy. – Będę czekał przy piaskownicy za szkołą. Jak nie przyjdziesz, rozpowiem wszystkim, że jesteś największym tchórzem na świecie.

Nie zostawił mi wtedy wyboru.

Nikt w szkole nie chciał mieć we wrednym spadochroniarzu wroga, dlatego wszyscy szli z nim, a nie ze mną. W tym wyścigu to on był pewniakiem, mnie skazywano na porażkę. Nie mogłem nawet liczyć na miano czarnego konia.

Janek szydził z mojej wątłej sylwetki, przechwalając się, że wystarczy mu tylko jedna ręka, by stłuc mnie na kwaśne jabłko. Śmiał się, a zebrani wokół niego uczniowie zagrzewali go do walki, nawet czwartoklasista, któremu przetrącił nos.

Pamiętam, że bardzo się bałem, gdy stanęliśmy naprzeciw siebie. Wszystko jednak się zmieniło, kiedy uniosłem zaciśnięte pięści i przełamując strach, ruszyłem do przodu. Nagle poczułem się wspaniale. Jakbym przerodził się w drapieżnika, który szykował się do skoku na wypatrzoną ofiarę. Lęk zniknął bezpowrotnie, a jego miejsce zajęła ekscytacja. Nie widziałem już przed sobą starszego i silniejszego ode mnie chłopaka, lecz wroga, którego za wszelką cenę należało pokonać.

Rzuciłem się na niego z gwałtownością, której się po mnie nie spodziewał, z łatwością powaliłem na ziemię, a potem usiadłem na klatce piersiowej i zasypałem gradem ciosów. Biłem wściekle gdzie popadło – po głowie, rękach, tułowi, aż zaczął szlochać i błagać, żebym przestał. Tylko że ja nie potrafiłem się zatrzymać.

Zawładnęło mną coś, w czym niemal kompletnie się zatraciłem. Cudownie było patrzeć jak szkolny chuligan skamlał, prosząc o litość. Krwawił już wprawdzie obficie z nosa, ale to jedynie bardziej mnie zachęcało. Chciałem więcej, dlatego nie przestawałem okładać go pięściami. Dzieciaki, które, widząc klęskę Janka, zaczęły mi chwilę wcześniej kibicować, zamilkły z przerażenia. Żaden chłopak nie odważył się podejść, żeby mnie powstrzymać. Zrobiła to obca dziewczyna, która znalazła się tam zupełnie przypadkowo.

Nie przypominałem sobie, żeby cokolwiek do mnie powiedziała. Pamiętam jedynie, że podeszła i delikatnie złapała mnie za bark. Poczułem wstrząs, jakby mnie prąd poraził, ale nie było to doznanie fizyczne, raczej psychiczne. Jej dotyk dosłownie wyszarpnął mnie z amoku, w który popadłem i którym się upajałem.

Opuściłem ręce i podniosłem głowę, żeby na nią spojrzeć. Stała tyłem do słońca, przysłaniając je swoimi plecami, dlatego w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że otaczała ją boska poświata. To była Urszula. Mój anioł stróż. Wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Pamiętam, że jej twarz wydała mi się wyjątkowo piękna i że długo nie mogłem oderwać od niej oczu. Teraz jednak patrzyłem na zmęczoną życiem twarz Janka.

– Chodź – powiedziałem. – Postawię ci talerz zupy.

Nie odmówił. Gwizdnął tylko na psa, którym okazał się kundel pokrywający pudlicę, a gdy ten posłusznie przybiegł, rozkazał mu pilnować plecaka. Potem wszedł razem ze mną do baru. Zamykając za sobą drzwi, dostrzegłem jeszcze starszego jegomościa, który po drugiej stronie ulicy, z wyrazem ulgi na twarzy, przypinał smycz do obroży merdającej ogonem Pysi.

– Co zjesz? – zapytałem.

Janek wzruszył ramionami.

– Może być to samo co ty.

Podeszliśmy do kontuaru.

– O! – wykrzyknęła na mój widok pani Helena. – Witamy pana profesora!

Była tuż przed emeryturą i chyba od zawsze pracowała w Misiu.

– Doktora, pani Heleno. Do profesury jeszcze mi daleko.

Machnęła lekceważąco ręką.

– Do doktora to ja chodzę, jak jestem chora, a pan nie leczy, tylko uczy. Może więc pan sobie mówić, co tylko chce, a dla mnie i tak będzie pan profesorem.

Uśmiechnąłem się. Pani Helena wiedziała swoje. Nie było sensu wdawać się z nią w dalszą dyskusję.

– To co zawsze? – zapytała.

– A wszystko jeszcze jest?

Kiwnęła głową.

– To trzy zestawy, proszę. – Postawiłem na ladzie trojaka. – Ale zapakować proszę tylko jeden.

Zapłaciłem, wziąłem do ręki tacę z posiłkiem i dosiadłem się do Janka. Nic nie mówił, odstawiłem więc teczkę na podłogę i tak jak on oddałem się konsumpcji. Zwykle jadałem obiad z Joasią w domu, ale dzisiaj sytuacja była wyjątkowa.

– Miałeś wtedy fart – odezwał się, wycierając usta rękawem i odstawiając na bok pusty talerz po zupie. – Teraz nie poszłoby ci ze mną tak łatwo.

Przyjrzałem mu się uważnie. W podstawówce był ode mnie wyższy o jakieś pół głowy, ale gdy stałem przy nim przed barem, odniosłem wrażenie, że sięgał mi co najwyżej do barków. Możliwe jednak, że miał rację. Skoro ja pokonałem go wtedy, on być może zdołałby wygrać ze mną teraz.

Tuż po naszej bójce odgrażał się ze łzami w oczach, że się zemści, ale nigdy więcej nie pojawił się w szkole. Zadbał o to ojciec pobitego czwartoklasisty. Gdy tylko dowiedział się, co przydarzyło się jego synowi, zadzwonił w kilka miejsc. Albo był kimś ważnym, albo miał znajomości gdzie trzeba, bo załatwił Jankowi natychmiastowe przeniesienie do poprawczaka. Tak przynajmniej twierdził mały smark, któremu złamał nos. Od tamtej pory go nie widziałem. Aż do dzisiaj.

– Pewnie tak – odparłem.

Nic więcej nie powiedział. Zjadł szybko drugie danie, popił kompotem, zabrał wszystkie papierosy, które położyłem przed nim na stole, potem wstał, kiwnął głową tak, jakby chciał się pożegnać i podziękować jednocześnie, i wyszedł. Po prostu.

Kilka minut później zrobiłem to samo, z tą tylko różnicą, że podszedłem jeszcze do pani Heleny, odbierając od niej napełnione pojemniki trojaka.

Wysiadłem z autobusu i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku naszego bloku. Lampy osiedlowe świeciły wyjątkowo jasno, nie dało się więc nie zauważyć, że pogotowiu energetycznemu udało się w końcu naprawić usterkę. Nie zatrzymałem się przy grupie sąsiadów, którzy komentowali głośno opieszałość, z jaką wymieniono uszkodzony kabel. Przywitałem się jedynie i poszedłem dalej. Spieszyłem się, bo poza chlebem nie było w domu zbyt wiele do zjedzenia.

Joasia zaczynała zajęcia o ósmej rano. Po powrocie z dworca planowała zostawić w mieszkaniu plecak, wrzucić coś szybko na ząb i zaraz potem pojechać na uczelnię. W poniedziałki miała wyjątkowo dużo zajęć, dlatego spodziewałem się, że będzie głodna jak wilk.

Będąc już niemal pod bramą, spojrzałem w okno jej pokoju. Zdziwiłem się, bo nie paliło się w nim światło, a zawsze przyjeżdżała do domu przede mną, pomyślałem jednak, że postanowiła się zdrzemnąć. Ostatecznie całą noc spędziła z Katarzyną w pociągu, co mogło okazać się bardzo męczące, jeśli nie udało im się znaleźć wolnych miejsc w przedziale.

Nie chciałem jej budzić. Wszedłem do mieszkania najciszej jak potrafiłem i przecinając przedpokój, wślizgnąłem się od razu do kuchni. Dzięki świecącym na zewnątrz lampom w domu panował przyjemny półmrok. Postawiłem trojak na stole, teczkę na taborecie i bezszelestnie zakradłem się do jej pokoju. Drzwi były uchylone, więc tylko lekko je popchnąłem. Koc leżał wprawdzie na złożonej wersalce, ale Joasi pod nim nie było.

– Joasiu! – zawołałem, zapalając światło.

Nikt nie odpowiedział.

– Jesteś w domu?

W mieszkaniu panowała martwa cisza. Pomyślałem, że specjalnie się przede mnie schowała i że zaraz wyskoczy roześmiana z ukrycia, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Sprawdziłem po kolei wszystkie kąty, wszedłem nawet do łazienki, ale nigdzie jej nie znalazłem. Dopiero wtedy zauważyłem, że w przedpokoju nie było ani jej butów, ani kurtki. Lekko zaniepokojony zajrzałem ponownie do jej pokoju. Plecaka także nie było. Nie mieliśmy telefonu, mimo że wniosek o podłączenie linii złożyłem przed paroma laty, dlatego wyciągnąłem z teczki notesik z adresami i wyszedłem z domu.

Sąsiedzi nadal rozmawiali pod blokiem o lampach, jeden zagadnął mnie nawet, kiedy ich mijałem, ale nie zwróciłem na niego uwagi.

– Niby doktor, a zachowuje się jak prostak – usłyszałem za plecami.

Nie zareagowałem. Myślałem wyłącznie o Joasi. Miałem złe przeczucia, ale nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogło jej się przytrafić coś złego. Dziewczynom zdarzyło się już nie wrócić z eskapady w umówionym terminie. Miejsce, do którego wtedy pojechały, spodobało im się tak bardzo, że postanowiły zostać dwa dni dłużej. Miałem nadzieję, że tym razem było podobnie, musiałem się jednak upewnić. Na szczęście rodzice Katarzyny mieli od kilku miesięcy telefon, liczyłem więc, że córka zadzwoniła do nich, informując o zmianie planów. Wystarczyło zapytać.

Najbliższa budka telefoniczna była trzy ulice dalej. Zazwyczaj tworzyła się przed nią mała kolejka, ale nie tym razem. Z aparatu korzystał jedynie młody chłopak, sądząc po wyglądzie – licealista. Prawdziwy był z niego dziwoląg. Miał na sobie wytartą kurtkę skórzaną, chyba jeszcze sprzed wojny, z wymalowanym na plecach symbolem anarchistów i jasne prążkowane spodnie, a jego włosy wyglądały na celowo zmierzwione, bo sterczały na wszystkie możliwe strony jak postronki.

Drzwi budki były wyłamane i leżały nieopodal w krzakach. Nie chciałem, żeby chłopak poczuł się skrępowany, więc nie podszedłem zbyt blisko. Zatrzymałem się kilkanaście metrów przed nim i zapaliłem papierosa, dostrzegając na jednej ze ścian budki wymalowany czarną farbą napis: TROCHĘ PRYWATNOŚCI! Uśmiechnąłem się pod nosem. Ktoś wykazał się niebanalnym poczuciem humoru.

Zaciągałem się długo i powoli. Odczuwałem wprawdzie presję czasu, lecz sam starałem się jej nie wywierać. Wszystko jednak miało swoje granice, także moja cierpliwość. Dawno już skończyłem palić, mimo to chłopak wciąż rozmawiał. Podszedłem bliżej, żeby w końcu zrozumiał, że nie on jeden chciał skorzystać z telefonu, ale opierał się barkiem o boczną szybę, odwrócony do mnie plecami. Nie wiedziałem, co zrobić, więc po prostu czekałem. Stałem na tyle blisko budki, że do moich uszu dochodziło każde słowo.

Dziwnie było wsłuchiwać się w rozmowę, którą prowadził. Bynajmniej nie dlatego, że dialog był zabawny. Słyszałem wypowiedzi tylko jednej strony, przedzielane kilkusekundowymi chwilami ciszy, w czasie których głos zabierać musiała osoba po drugiej stronie słuchawki.

– Kocham cię – powiedział chłopak.

– …

– Yhy.

– …

– Nie, ty pierwsza.

– …

– Nie, ja nie odłożę.

– …

– Ty odłóż.

– …

– Ja też cię kocham.

– …

– Yhy.

– …

– Tak.

– …

– Nie, nie odłożę pierwszy.

– …

– Hehehe.

– …

– Kocham cię.

– …

Przewróciłem oczami. Akurat teraz musiał mi się trafić zakochany Romeo? W innych okolicznościach pozwoliłbym mu się ślinić do słuchawki nawet do rana, teraz jednak musiałem zadzwonić, dlatego głośno odchrząknąłem.

Chłopak obrócił się powoli, obrzucając mnie nieżyczliwym spojrzeniem. Nie chciałem być grubiański, więc uśmiechnąłem się przyjaźnie, dając dłońmi znak, by zakończył rozmowę, ale bezczelny gnojek odwrócił się do mnie plecami, nic sobie z tego nie robiąc.

Tego było już dla mnie za wiele. Podszedłem do budki, chwyciłem smarkacza za kołnierz i jednym mocnym pociągnięciem wywlokłem na zewnątrz. Potem wszedłem do środka i odwiesiłem na widełki dyndającą na kablu słuchawkę.

– No co pan!? – wrzasnął.

Spojrzałem na niego spokojnie.

– Przepraszam cię, synku, ale muszę pilnie zadzwonić.

Nie był tak odważny, na jakiego wyglądał, bo jedynie mruknął pod nosem i odszedł. Sprawdziłem dla pewności numer w notesie, podniosłem słuchawkę, wrzuciłem pięciozłotówkę do aparatu i zacząłem wykręcać.

Helena – matka Katarzyny, musiała czekać na telefon, ponieważ odebrała już po pierwszym sygnale. Była bardzo zdenerwowana i kiedy tylko się przedstawiłem, zasypała mnie lawiną pytań.

Czy dziewczyny są u nas? Nie. Czy były dzisiaj na uczelni? Nie wiem. Czy wiem, kiedy wrócą? Nie. Czy wiem, gdzie są teraz? Nie. Czy mam z nimi kontakt? Nie. Dlaczego nie dzwonią? Nie wiem. Czy wiem, jak można się z nimi skontaktować? Nie. Czy przed wyjazdem wspominały, że być może zostaną na Polesiu dłużej? Nie. Czy spotkało je coś złego? Mam nadzieję, że nie. Co powinniśmy teraz zrobić? Przede wszystkim zachować spokój.

Nie pozwalała mi dojść do słowa. Gdy w końcu skończyła zadawać pytania, nie było już nic, o co sam mógłbym ją zapytać.

Ustaliliśmy, że rano znów pojadę na dworzec główny. Istniała możliwość, że dziewczyny nie zdążyły na niedzielny pociąg z Lublina do Wrocławia i postanowiły wrócić dzień później. Przyczyn mogło być wiele, chociażby awaria trakcji albo torowiska na odcinku pomiędzy Włodawą a Chełmem, lub usterka autobusu, którym miały zamiar wyjechać z Radoszy. Niepokojące było jedynie to, że nie zadzwoniły, wierzyłem jednak, że miały ku temu ważny powód.

Helena chciała jechać ze mną, ale udało mi się ją przekonać, żeby została w domu. Po pierwsze nie potrzebowałem towarzystwa rozhisteryzowanej kobiety, po drugie dziewczyny mogły się w każdej chwili odezwać, więc ktoś musiał siedzieć przy telefonie. Waldek – ojciec Katarzyny, był strażakiem i miał w tym czasie dwudziestoczterogodzinną zmianę, dlatego uzgodniliśmy, że pojadę na dworzec sam. Obiecałem Helenie, że zadzwonię do niej bez względu na to, czy dziewczyny będą w pociągu, czy też nie, potem pożegnałem się i odwiesiłem słuchawkę.

Miałem mętlik w głowie. Wracając do domu, starałem się uporządkować natłok myśli. Pewien byłem jednak tylko jednego. Nie tego spodziewałem się po tej rozmowie.

Wtorek 12 listopada

Zaskoczenie i rozczarowanie. To właśnie poczułem, kiedy rano spojrzałem na tablicę przyjazdów pociągów. Na liście nie było pospiesznego z Lublina.

Zdezorientowany podszedłem do wejścia na peron, na którym dzień wcześniej czekałem na dziewczyny, ale klapki zamontowanego przy schodach pragotronu ziały pustką. Spojrzałem na zegarek. Byłem dziesięć minut przed czasem. Czyżby pociąg przyjechał wcześniej? Raczej mało prawdopodobne. Spóźnienia na PKP należały do standardu, punktualność graniczyła z cudem, ale przyjazd przed czasem był po prostu niemożliwy. Zatem w ogóle nie przyjechał. Ale dlaczego?

Podszedłem do zawieszonego w gablocie rozkładu jazdy, ale nie znalazłem tam odpowiedzi. Przy pospiesznym relacji Lublin – Jelenia Góra nie był żadnego dodatkowego oznaczenia, a to oznaczało, że kursował codziennie. Był jeszcze jeden pociąg, którym dziewczyny mogły wrócić do Wrocławia, ale najwyraźniej z niego nie skorzystały, bo przynajmniej od godziny byłyby już w domach. Odjeżdżał z Lublina o dwudziestej dziesięć, czyli godzinę wcześniej, niż pospieszny, którym pierwotnie zamierzały podróżować, ale jechał nieco krócej, ponieważ przyjeżdżał na wrocławski Dworzec Główny już o czwartej dwadzieścia sześć. O tak wczesnej porze nie kursowały jeszcze ani autobusy dzienne, ani tramwaje, więc nie dziwiło mnie, że dziewczyny wolały wracać późniejszym połączeniem. Wprawdzie spacer z dworca do domu zajmował nie więcej niż pół godziny, ale na ich miejscu postąpiłbym tak samo. Po nocy spędzonej w przeładowanym pociągu nie chciałoby mi się maszerować z ciężkim plecakiem przez opustoszałe miasto.

Nadal nie wiedziałem, dlaczego pospieszny z Lublina do Jeleniej Góry nie przejechał dzisiaj przez Wrocław, dlatego ustawiłem się w kolejce do informacji. Przypuszczalnie pociąg został z jakichś przyczyn odwołany, ale nie musiało to wcale znaczyć, że dziewczyny nie miały czym wrócić. Mogły podróżować z przesiadkami. Byłem pewien, że Lublin miał codzienne połączenia z Warszawą, być może nawet z Krakowem, a stamtąd z łatwością można było dostać się do Wrocławia. Warto było jednak to sprawdzić.

– Chciałem zapytać o pospieszny z Lublina do Jeleniej Góry – powiedziałem, gdy udało mi się w końcu podejść do okienka. – Według rozkładu jazdy…

– Nie będzie kursował przez cały tydzień, do niedzieli włącznie – odparła siedząca po drugiej stronie pulchna kobieta, przerywając mi w pół zdania. Na stole, tuż przed nią, stała szklanka, wypełniona po brzegi parującą herbatą. Musiała zalać ją chwilę wcześniej, bo fusy nie zdążyły jeszcze ani opaść, ani zabarwić porządnie wody. – Został odwołany ze względu na remont trakcji kolejowej. – Włożyła do wrzątku dwie kostki cukru i zamieszała łyżeczką, obijając głośno ścianki. – W ruchu utrzymano jedynie pospieszny do Wrocławia.

Wyciągnęła łyżeczkę, obstukała o szklaną krawędź i odłożyła na talerzyk, na którym leżał zjedzony do połowy pączek. Ani razu przy tym na mnie nie spojrzała, ale wcale mnie to nie zdziwiło, bo grubiaństwo, z jakim pracownicy kolei obsługiwali interesantów, było wpisane w ich zawód. Czasami odnosiłem wrażenie, że musieli mieć z tego osobny przedmiot w szkole. Zawsze mnie to irytowało, dlatego patrzyłem na nią, mając nadzieję, że udławi się tym cholernym pączkiem.

– Rozumiem. W takim razie proszę mi podać wszystkie możliwe połączenia z Lublina do Wrocławia, z wyjątkiem pociągów bezpośrednich oczywiście.

Obrzuciła mnie znudzonym spojrzeniem.

– Żarty pan sobie stroi?

– A wyglądam na żartownisia?

Wzruszyła ramionami.

– Jadąc przez samą tylko Warszawę jest przynajmniej kilka możliwości – odpowiedziała takim tonem, jakby dla wszystkich było to oczywiste. – Mogę je panu sprawdzić, ale zajmie mi to przynajmniej dwadzieścia minut. – Kiwnęła głową, wskazując ciągnącą się za mną kolejkę. – Ludzie pożrą pana żywcem.

Obejrzałem się za siebie. Stojący tuż za mną mężczyzna, który z pewnością słyszał naszą rozmowę, przypatrywał mi się znacząco. Gdyby jego oczy mogły mówić, usłyszałbym pewnie coś w stylu: Panie, streszczaj się pan, bo spieszy mi się na pociąg! Spojrzałem ponownie na pucołowatą twarzyczkę w informacji.

– Kilka możliwości? – zapytałem.

Przytaknęła, upijając łyk herbaty.

– To mi wystarczy – odpowiedziałem. – Dziękuję.

Wczoraj byłem jedynie zaniepokojony, ale teraz zacząłem się bać. Jeśli dziewczyny spóźniły się na niedzielny pociąg do Jeleniej Góry, to powinny wrócić do domu najpóźniej w poniedziałek wieczorem, wybierając chociażby drogę przez Warszawę, która mogła okazać się najszybsza, biorąc pod uwagę ilość połączeń, jakie miały do dyspozycji. Musiały wiedzieć, że pospieszny do Jeleniej Góry będzie od poniedziałku zawieszony. Lublin nie był zbyt wielką stacją kolejową i tak ważnej informacji z całą pewnością nie można było nie zauważyć, tym bardziej że Joasia zawsze sprawdzała wszystko dwa razy. Jeśli więc zdecydowały się zostać na Polesiu jeden dzień dłużej, to powinny pojawić się we Wrocławiu najpóźniej dzisiaj o czwartej dwadzieścia sześć. Innej możliwości po prostu nie było. Nie przyjechały jednak, a ja nie wiedziałem dlaczego? Co takiego mogło je zatrzymać, że nawet nie zadzwoniły?

Nie było sensu dłużej spekulować. Podszedłem do zawieszonych na ścianie aparatów telefonicznych i niewiele myśląc, wykręciłem numer, ale nie do rodziców Katarzyny, lecz do starego przyjaciela, który od lat pracował w milicji.

Romek był moim najlepszym kumplem w liceum. W trzydziestoosobowej klasie było zaledwie siedmiu chłopaków, więc wszyscy trzymaliśmy się razem. Była z nas naprawdę zgrana paczka. Siedmiu samurajów. Tak mówił o nas stary profesor Abramowicz – nauczyciel geografii i podróżnik, który rozpoczął pracę w naszej szkole tuż po powrocie ze stacji polarnej Hornsund na Spitsbergenie Zachodnim. Brzmiało to egzotycznie i bardzo nam się podobało, choć o filmie Kurosawy usłyszeliśmy dopiero kilka lat później.

Pamiętam, że nasza siódemka zawsze mogła na siebie liczyć, zarówno w szkole, jak i poza nią. Pewnie dlatego więzi, które między nami powstały, przetrwały długie lata. Prawdziwa przyjaźń łączyła mnie jednak tylko z Romkiem. To on zaproponował mi pracę w milicji i on wyciągnął mnie z głębokiej depresji, w którą popadłem po śmierci Urszuli. Wiedziałem, że i tym razem mi pomoże. Oficjalnie zaczynał pracę o siódmej, czyli dopiero za pół godziny, ale zazwyczaj pojawiał się w komendzie dużo wcześniej, dlatego miałem nadzieję, że tam właśnie go zastanę.

– Dzielnicowy Urząd Spraw Wewnętrznych Wrocław-Krzyki – kobieta obsługująca centralę miała nieco piskliwy głos i z pewnością była młoda.

– Z majorem Boguckim poproszę.

– Łączę.

Jak zwykle musiałem chwilę poczekać, w końcu jednak usłyszałem w słuchawce znajomy głos.

– Bogucki. Słucham.

Wszystko dokładnie mu opowiedziałem – gdzie i czym pojechały, w której wsi chciały nocować i kiedy planowały wrócić.

– Załatw sobie w pracy dzień wolny i przyjedź do mnie z rodzicami koleżanki Joasi – odezwał się, gdy skończyłem. – Musicie zgłosić zaginięcie.

Dwie godziny później weszliśmy z matką Katarzyny do dużej poniemieckiej willi przy Jaworowej. Prosta sześciokątna bryła z płaskim dachem wyróżniał się spośród okolicznych domów i miała w sobie pewien urok, łącząc pałacowy styl z wymogami miejskiej architektury z początku wieku. Podziwiałem jej prostotę ilekroć zdarzało mi się tędy przechodzić, tym razem jednak pozostałem obojętny na jej piękno.

Od wyjścia z domu Helena nie przestawała płakać. Niemal wszyscy ludzie, których mijaliśmy na ulicy, przyglądali mi się nieżyczliwie, jakbym to ja był przyczyną jej niedoli, ale tutaj na nikim nie zrobiło to wrażenia.

– Do majora Boguckiego – powiedziałem, gdy flegmatyczny dyżurny zapytał nas o cel wizyty.

Wyprostował się na krześle, chwycił za słuchawkę stojącego na stole telefonu i wykręcił numer wewnętrzny.

– Już są, obywatelu majorze – zameldował, po czym poprosił, żebyśmy zaczekali.

Romek zjawił się chwilę później. Przywitał się z nami serdecznie, pocieszył i zaprowadził do jednego z pokoi na pierwszym piętrze. Wewnątrz panował nieznośny zaduch. W ustach czuło się kwaśny smak stęchłego powietrza, ale pracującym tu mężczyznom najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo wszystkie okna były szczelnie pozamykane. Siedziało ich czterech, każdy za swoim biurkiem, na którym piętrzyły się stosy papierów. Była też szafa pancerna i kilka regałów. Na jednej ze ścian dostrzegłem również podniszczone godło państwowe.

– Sierżant Foksa przyjmie wasze zgłoszenia – wskazał chudego milicjanta. – Przynieśliście zdjęcia, o które prosiłem?

Kiwnąłem głową, sięgając do kieszeni po fotografię, którą zrobiłem Joasi kilka miesięcy temu. Portret na tle Odry i mostu Grunwaldzkiego. Wyglądała na nim prześlicznie. Ujęcie en trois quarts4, włosy upięte w kitkę, lekki uśmiech, zamyślone spojrzenie. To było najbardziej aktualne zdjęcie córki, jakie miałem.

Helena także wyciągnęła z torebki kilka fotografii Katarzyny. Oczy wciąż miała zaczerwienione, ale na szczęście przestała już płakać.

Romek rzucił okiem na zdjęcia.

– Świetnie – powiedział. Przekazał je podkomendnemu, wskazując nam jednocześnie stojące przed biurkiem krzesła. – Usiądźcie, proszę.

Sierżant Foksa poprosił nas najpierw o podanie dokładnych rysopisów dziewczyn, a potem przez ponad godzinę zadawał szczegółowe pytania, zapisując skrupulatnie każdą odpowiedź.

Kiedy i dokąd wyjechały? W jakim celu wybrały się w podróż? Jakimi środkami komunikacji chciały podróżować? Gdzie zamierzały nocować? Kiedy planowały wrócić? Jak były ubrane? Jakie charakterystyczne przedmioty miały przy sobie? Czy nosiły biżuterię? Czy mają na ciele znaki szczególne? Czy w chwili obecnej wyglądają tak jak na zdjęciach, które przynieśliśmy? Czy kiedykolwiek zdarzyło im się uciec z domów? Czy mają skłonność do popadania w konflikty? I tak dalej.

Kilka pytań wydało mi się kompletnie bez sensu, ale nie protestowałem i na nie także wyczerpująco odpowiedziałem, wsłuchując się w głośny stukot maszyny, na której pisał Foksa. Na koniec sierżant poprosił o okazanie dowodów osobistych, z których spisał dane, i o złożenie podpisów na zgłoszeniach.

– To wszystko – powiedział, oddając nam dokumenty. – Dziękuję.

– Prześlij to natychmiast do Włodawy – rozkazał Romek, który cały czas krążył po pokoju.

– Tak jest, obywatelu majorze.

Spojrzałem w oczy przyjaciela. Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że dostrzegłem w nich niepokój.

– Wejdźcie do mnie jeszcze na chwilę – poprosił.

Jego gabinet znajdował się na drugim piętrze. Był mały i zadbany, umeblowany podobnie jak pokój, w którym przyjął nas sierżant Foksa, z tą tylko różnicą, że stało tu jedno biurko, a nie cztery. Przede wszystkim jednak był dobrze przewietrzony.

– Co teraz? – zapytałem, kiedy zamknął za nami drzwi.

– Czekamy – odparł. – Zadzwoniłem do kolegów z Włodawy, zanim do nas przyjechaliście. Tamtejsza milicja już ich szuka.

Zawsze mogłem na niego liczyć.

– Dzięki, Romek, że tak szybko to załatwiłeś.

Zacisnął niemal niezauważalnie szczęki. Zaniepokoiłem się, ponieważ wiedziałem, że robił to tylko wtedy, kiedy czuł się zakłopotany lub czymś się martwił.

– To nie moja zasługa – powiedział. – Zaginięcie dziewczyn zgłosił ksiądz ze wsi Radoszy.

– Ksiądz? – zapytała Helena, wpatrując się w Romka, jakby nie była w stanie zrozumieć sensu wypowiedzianych przez niego słów.

Przytaknął.

– Niestety nie znam szczegółów. Wiem tylko, że zawiadomił komendę we Włodawie. – Popatrzył na mnie. – W niedzielę.

Nie dowierzałem własnym uszom.

– Jak to w niedzielę? – zapytałem, czując jak włosy jeżą mi się na głowie. – Przecież mamy wtorek. Jeszcze ich nie znaleźli?

Rozłożył bezradnie ręce.

– W niedzielę nie zdążyli ponoć zrobić zbyt wiele. Ale od wczoraj przeczesują dokładnie lasy wokół wsi. Dzisiaj wezwali nawet do pomocy psy z jednostki w Chełmie.

Zdębiałem.

– Psy? – spytałem z niedowierzaniem. – Co tam się stało?

Potrząsnął głową.

– Nie wiem, Witek. Naprawdę.

Popatrzyłem na Helenę. W jej oczach znów pojawiły się łzy.

– Pojadę tam – powiedziałem.

– To najgorszy z możliwych pomysłów – odparł Romek. – Będziesz tylko przeszkadzał. Nie znasz tamtejszych lasów, w przeciwieństwie do ludzi, którzy szukają waszych córek. Oni się tam wychowali, Witek, więc byłoby najlepiej, gdybyś pozwolił im wykonać swoją robotę. Jeśli ktokolwiek jest w stanie znaleźć dziewczyny, to właśnie oni.

Przyjrzałem mu się uważnie. Wiedziałem, że miał rację i że w tej kwestii powinienem mu zaufać, tym bardziej że emocje zaczynały brać we mnie górę i przestawałem racjonalnie myśleć.

– Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?

– To, co przed chwilą powiedziałem. – Spojrzał na mnie. – Czekać.

Środa 13 listopada

Spojrzałem w lustro. Wyglądałem na zmęczonego i tak się czułem.

Byłem w domu już od ponad dwudziestu czterech godziny, ale w tym czasie nie przespałem nawet minuty. Nic też nie zjadłem. Kręciłem się jedynie nerwowo po pokojach, paląc papierosa za papierosem i popijając mocną kawę.

Będąc jeszcze w gabinecie Romka, skorzystałem ze stojącego na jego biurku telefonu i zadzwoniłem na uczelnię, prosząc kierownika o tydzień wolnego. Zgodził się, chociaż wcale nie był z tego powodu szczęśliwy. Nie zapytał wprawdzie o powód, ale znał mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że sytuacja musiała być wyjątkowa. Prosto z komendy wróciłem do mieszkania i, jak poradził mój przyjaciel, czekałem, żyjąc wyłącznie nadzieją.

Było tuż przed osiemnastą, stałem właśnie przy kuchennym oknie, słuchając radia i paląc kolejnego papierosa, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Joasia miała własne klucze, wiedziałem więc, że to nie ona. Położyłem wypalonego do połowy radomskiego na stercie leżących w szklanej popielnicy niedopałków i poszedłem otworzyć.

W korytarzu stał Romek. Musiał przyjechać prosto z pracy, ponieważ ubrany był w służbowy płaszcz oraz mundur. W jednej ręce trzymał wypchaną teczkę, w drugiej czapkę garnizonową. Parzył na mnie, ale nie odezwał się słowem. Domyśliłem się, że milicjantom z Włodawy nadal nie udało się odnaleźć dziewczyn. Gdyby było inaczej od razu by mi o tym powiedział. Taką już miał po prostu naturę – przekazywał nowiny natychmiast, bez względu na to, czy były dobre, czy też złe.

– Wpuścisz mnie? – zapytał.

– Jasne – odparłem, robiąc przejście w drzwiach.

Weszliśmy do kuchni. On rozpiął płaszcz i usiadł na taborecie przy stole, kładąc na ceracie czapkę, ja podszedłem do parapetu i sięgając po wciąż tlącego się papierosa, wyjrzałem przez okno. Ulicą przejechała w zawrotnym tempie karetka na sygnale. Strzepnąłem popiół, wpatrując się w niebieskie rozbłyski wydobywające się z zamontowanego na dachu koguta.

– Ciągle nic? – spytałem, gdy erka zniknęła za rogiem.

Nie odpowiedział. Zaciągnąłem się mocno i uważnie mu się przyglądając, zgasiłem niedopałek. W jego zachowaniu było coś niepokojącego. Odnosiłem dziwne wrażenie, że walczy z samym sobą.

– Coś się stało? – spytałem, lekko zaniepokojony.

Zamiast odpowiedzieć, pochylił się nad teczką, którą, siadając, postawił między nogami, wyciągnął z niej dwie połówki czystej i postawił na stole obok czapki. Zesztywniałem.

Dwa czy trzy lata temu Romek miał poważne problemy z alkoholem. Nadużywał i to w znacznych ilościach, ale uświadomił to sobie dopiero, gdy pobił dotkliwie żonę. Oczywiście był wtedy pijany, jednak nie na tyle, żeby nie pamiętać. Wybaczyła mu, a on z dnia na dzień rzucił. Od tamtego czasu zdarzało mu się wypić co najwyżej pół piwa.

– Usiądź – wymamrotał, sięgając po dwie szklanki, które suszyły się na ociekaczu zlewozmywaka.

Poczułem zalewającą mnie falę gorąca. W radiu wokalista zespołu o kretyńskiej nazwie Oddział Zamknięty zaczął śpiewać równie kretyńską piosenkę o biedronce i pająku.

– Co się stało?

Nalał wódki do szklanek.

– Proszę cię, Witek, usiądź.

Sparaliżował mnie strach, serce zaczęło bić jak oszalałe, dłonie momentalnie się spociły. Nie byłem w stanie się ruszyć, mogłem jedynie bezradnie patrzeć.

– Najpierw powiedz, co się stało.

Spojrzał na mnie. Z wiszącego nad nim na ścianie zegara wyłoniła się mechaniczna kukułka, wydając z siebie sześć krótkich dźwięków, przypominających wołanie prawdziwego ptaka. Zawsze lubiłem jej kukanie, ale tym razem wydało mi się wyjątkowo skrzekliwe.

– Jak długo się znamy?

– Nie wiem – odparłem zdenerwowany. – Jakieś trzydzieści lat.

– Ufasz mi?

Nie miałem pojęcia do czego zmierza, ale byłem przerażony jego zachowaniem. Kiwnąłem niezauważalnie głową, obawiając się najgorszego.

– Tak.

– Więc usiądź i się ze mną napij – powiedział, przesuwając w moją stronę napełnioną do połowy szklankę.

Spokój, z jakim to zrobił, był przerażający.

– Nie chcę, do cholery! – wrzasnąłem, strącając ją ze stołu. Szkło uderzyło z hukiem o podłogę, rozpryskując się na drobne kawałki. Miałem to gdzieś. – Powiedz mi, co się stało?!

Zacisnął szczęki.

– Znaleźli je dziś rano. – Podniósł głowę i popatrzył mi prosto w oczy. – Joasia nie żyje.

Czułem jak nogi się pode mną uginają.

– Nie – zaprzeczyłem, przytrzymując się parapetu. – To niemożliwe. Musiało zajść straszne nieporozumienie. Na pewno chodzi o kogoś innego.

Chciałem, żeby się ze mną zgodził, żeby powiedział, że mam rację, że to tylko nieporozumienie lub głupi żart, lecz on pokręcił głową, pozbawiając mnie złudzeń.

– Przykro mi, Witek. To Joasia. Znaleźli jej zwłoki.

W żaden sposób nie mogłem się z tym pogodzić. Wiedziałem, że mówił prawdę, po prostu to czułem. Już w poniedziałek, kiedy ogarnęły mnie złe przeczucia, domyśliłem się, że stało się coś strasznego, ale zarówno wtedy, jak i teraz nie potrafiłem tego zaakceptować. 

– Dlaczego mówisz tylko o niej? – zapytałem podejrzliwie. – Co z Katarzyną?

– Jest pod opieką lekarzy – odpowiedział niechętnie.

– Jak to? To znaczy, że żyje?

Przytaknął.

– Więc może się pomylili? Może zwłoki, które znaleźli, należą do Katarzyny, a nie do Joasi? – Uchwyciłem się kurczowo tej myśli, jakby była jedynym wyjściem z otchłani, w którą zaczynałem powoli wpadać. – Tak, to ma sens – przekonywałem sam siebie. – Katarzyna jest jak żywe srebro, zawsze wszędzie włazi, wspina się, skacze. Pewnie spadła z drzewa, albo ze skały. To jej ciało znaleźli! To ona nie żyje!

Romek pokręcił głową.

– Nie, Witek. Chciałbym, żeby było inaczej, ale niestety tak nie jest. Chodzi o Joasię. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

– Nie zgadzam się. – Łzy zaczęły płynąć mi po policzkach. – Słyszysz? – Nachyliłem się nad nim, czując narastającą we mnie złość. – Nie zgadzam się! Pojadę tam i wszystko wyjaśnię. Zobaczysz! Na pewno chodzi o Katarzynę!

– Przestań. Wiem, że jest ci ciężko, ale musisz się z tym pogodzić.

– Nigdy! – Zdenerwowany wyciągnąłem rękę w kierunku popielnicy, zdając sobie w połowie ruchu sprawę, że chwilę wcześniej zgasiłem papierosa, którego miałem nadzieję w niej znaleźć. – Niby skąd mogą mieć pewność, że to Joasia? Kto ją zidentyfikował? – Musiałem zapalić. Sięgnąłem po leżącą na parapecie paczkę radomskich, ale była już pusta. Zirytowany zmiąłem ją w dłoni i rzuciłem na podłogę. Ręce mi drżały. – Mówię ci, wszystko się wyjaśni, kiedy tam pojadę.

Romek westchnął, przecierając dłonią twarz.

– Nigdzie nie pojedziesz, Witek – powiedział.

Prychnąłem, podchodząc na rozchwianych nogach do szafki, w której trzymałem zapałki i papierosy.

– Niby dlaczego?

Otworzyłem drzwiczki i zacząłem przeszukiwać gorączkowo półki, dostrzegając kątem oka, że uważnie mi się przygląda.

– Nie pojedziesz, bo ci nie pozwolę. Zatrzymam cię nawet siłą, jeśli mnie do tego zmusisz.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, wyciągając z szafki nową paczkę radomskich.

– Co ty wygadujesz? Niby dlaczego miałbyś mnie zatrzymać?

Odwrócił głowę.

– Bo tam nie ma czego identyfikować.

Znieruchomiałem.

– Co takiego? – wycedziłem przez zęby.

Wbił oczy w podłogę.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć.

Zaschło mi w gardle. Miałem wrażenie, że serce, które jeszcze przed chwilą biło wściekle w mojej piersi, niespodziewanie się zatrzymało. Romek milczał, ale nie potrafiłem go ponaglić. Bałem się tego, co mogłem usłyszeć. Czekałem, aż sam to z siebie wykrztusi, on jednak siedział na taborecie jak jakaś cholerna mumia. Cisza, która zapadła w kuchni, była nie do zniesienia. Słyszałem wyraźnie oddech przyjaciela i głośne tykanie zegara. W radiu kończyła się kretyńska piosenka, ale miałem wrażenie, że niewidzialna bariera tłumiła wydobywające się z głośnika dźwięki, bo do moich uszu dochodziło jedynie ich odległe echo. Wydawało mi się, że trwało to wieki, w końcu jednak Romek się przemógł i zaczął mówić.

– Znaleźli tylko jej szczątki. Głównie wnętrzności, trochę kości i zęby. – Uniósł głowę. – To by cię zabiło, Witek, rozumiesz? Nie pozwolę ci tam pojechać, bo nie przeżyłbyś tego widoku. Żaden ojciec by nie przeżył.

Czas się dla mnie zatrzymał, papierosy same wyślizgnęły się z ręki. Nie byłem w stanie się ruszyć, ani nic powiedzieć. Pragnąłem jedynie, żeby Romek przestał się nade mną pastwić, ale nie potrafiłem mu przerwać, a on mówił dalej, wypowiadając słowa, jakby były ciężarem, który za wszelką cenę musiał z siebie zrzucić.

– Rano otrzymałem z Włodawy informację o odnalezieniu poszukiwanych kobiet. – Jego głos dobiegał z oddali. – Niestety razem z nią przyszła też prośba o natychmiastowe nadesłanie aktualnej karty stomatologicznej Joasi, w celu identyfikacji zwłok. – Nogi miałem jak z waty. Oparłem się o kredens, przewracając stojącą na blacie cukiernicę. Znajdujący się w niej cukier zaczął się powoli zsypywać na podłogę. – Według opinii biegłego jedna z dziewczyn została zabita i niemal w całości pożarta przez dzikie zwierzęta. Druga przeżyła, ale odnaleziono ją w stanie szoku i skrajnego wycieńczenia, więc w żaden sposób nie można się z nią było porozumieć. Na podstawie otrzymanych od nas rysopisów i zdjęć ustalono, że żyjącą osobą jest Katarzyna Major. Wszystko wskazywało na to, że denatką jest twoja córka, ale musieliśmy mieć pewność. Wysłałem więc swoich ludzi do waszej przychodni rejonowej i szkół, do których uczęszczała, żeby pobrali jej karty stomatologiczne. Moi koledzy we Włodawie porównali je z odnalezionym wśród szczątków uzębieniem. Zgodność była stuprocentowa.

To był koszmar, najgorszy z możliwych, a ja nie mogłem się z niego wybudzić. Nie chciałem słuchać tego, co do mnie mówił, nie chciałem na niego patrzeć, chciałem jedynie być gdzie indziej, przestać cokolwiek czuć, a najlepiej przestać żyć.

– Ale pomożemy ci, Witek – mówił dalej Romek. – We wszystkim ci pomożemy. – Zacisnął mocno szczęki i wyciągnął z teczki kilka dokumentów oraz długopis. – Wystarczy, że to podpiszesz, a o nic nie będziesz musiał się martwić. Załatwimy za ciebie wszystkie formalności i zorganizujemy pogrzeb. Tylko to podpisz. – Położył na stole papiery.

Patrzyłem na niego, ale widziałem go jak przez mgłę.

– Widziałeś ją? – wymamrotałem.

Spojrzał na mnie kompletnie zaskoczony.

– Tak – odpowiedział niechętnie. – Przysłali nam zdjęcia.

– Pokaż.

Pokręcił głową.

– Wiem, że masz je przy sobie, znam cię.

– To nie jest dobry pomysł, Witek.

Nie wiem, jak tego dokonałem, bo chwilę wcześniej nie byłem w stanie ustać na własnych nogach, ale doskoczyłem do niego, nie zważając na rozbite na podłodze szkło, i chwyciłem za płaszcz.

– Pokaż! – warknąłem.

Popatrzył mi przeciągle w oczy i zrezygnowany kiwnął głową. Puściłem go. Pochylił się nad teczką i wyciągnął z niej duże czarno-białe wydruki z milicyjnego telefaksu. Wziąłem do ręki wszystkie, ale przyjrzałem się uważnie wyłącznie pierwszemu. To w zupełności wystarczyło, bo tego, co na nim zobaczyłem, nie można było opisać słowami. Poczułem, że świat wokół wiruje i że zbiera mi się na wymioty. Wypuściłem kartki z rąk, wsparłem się o stół i z trudem łapiąc oddech, opadłem ciężko na stojący obok taboret. Romek przesunął w moją stronę drugą szklankę z wódką i leżące na ceratowym obrusie papiery, potem włożył mi do ręki długopis.

– Podpisz to, Witek – powiedział cicho.

Nie wiem jak długo siedziałem, wpatrując się tępo w ścianę. Minutę, może godzinę. Czas przestał mieć dla mnie znaczenie, nic go już nie miało. Czułem jedynie trawiącą mnie od środka rozpacz.

– Podpisz – powtórzył Romek. – Dla własnego dobra.

Pamiętam, że łzy skapywały mi po policzkach, kiedy składałem machinalne podpisy na dokumentach. Nic więcej nie zapamiętam, bo gdy Romek chował je do teczki, chwyciłem za stojącą na stole butelkę i wypiłem ją do dna.

Czytaj dalej

* * *

1 fr., dobry wieczór.

2 Imię Urszula ma łacińską etymologię i wywodzi się z wyrazu ursula, który jest zdrobnieniem wyrazu ursa, czyli niedźwiedzica.

3 Popularny wrocławski bar mleczny, zlokalizowany w bliskiej okolicy uniwersytetu.

4 fr., w trzech czwartych; sposób ukazania postaci zwróconej ku patrzącemu w trzech czwartych, z ukosa.

POWIĄZANE WPISY