Home » BIES. Prolog. Marzenia i zabobony

BIES. Prolog. Marzenia i zabobony

by Przemek

PROLOG

Rok 1573

Dni były jeszcze wyjątkowo zimne, na gościńcach nadal zalegała gruba warstwa śniegu, mimo to jaśnie wielmożny pan Mikołaj Łysakowski, kasztelan chełmski, wyruszył z niewielkim orszakiem pod Warszawę, by wziąć udział w sejmie, na którym szlachta miała dokonać wyboru nowego króla.

Jego najmłodszy syn Jan, znudzony przedłużającym się pobytem w wiejskiej siedzibie rodu, chciał jechać razem z nim, ale ojciec kategorycznie mu zabronił. Bywał bowiem często na sejmach i wiedział, że kreskowanie poprzedzą tygodnie oratorskich przepychanek i bezwartościowych debat. A ponieważ nie chciał zostawiać majątku na tak długi czas pod opieką dwornika, powierzył Janowi pełnienie wszystkich swoich obowiązków, ufając, że młodzian nabierze dzięki temu wprawy w zarządzaniu czeladzią i folwarkiem.

Spodziewał się oczywiście, że jego decyzja nie przypadnie synowi do gustu. Wiedział, że Jan zamierzał pójść śladem starszych braci, którzy pełnili zaszczytne officia1 miecznika oraz chorążego, ciesząc się powszechnym uznaniem i szacunkiem nie tylko wśród szlachty, ale także gminu. Udział w sejmie mógł być pierwszym krokiem, który by go do tego celu przybliżył, kasztelan nie zdziwił się więc wcale, gdy młokos wpadł w złość, wytykając mu bez ogródek, że nie po to pobierał kosztowne nauki w dalekiej Italii, żeby teraz, jak byle pachołek, pilnował kur biegających po podwórku.

– Sprawa wyboru nowego monarchy największej wszak jest wagi, przeto nad majętność rodową przedkładać ją należy – argumentował. – Wiek sprawny takoż już osiągnąłem, tedy nie tylko prawo mam, ale wręcz obowiązek, jako każdy, kto się pieczętuje w Rzeczypospolitej herbem, by poświęcić stosowną uwagę elekcji, głos swój w zgodzie z sumieniem na obradach oddając.

Zaśmiał się głośno pan Mikołaj, pokręcił z dezaprobatą głową, a potem uraczył Jana tyradą, co zresztą zwykle czynił, gdy jego słowa były mu w niesmak.

– Głupiś jako ten przerośnięty warchlak, który myśląc, że już jest odyńcem, pod cycki lochy wciąż podchodzi, by z nich mleko słodkie popijać – perorował, wypowiadając słowa z wielką frenezją, jakby przemawiał do braci szlachty na sejmiku, a nie do syna. – Prawdą jest, że elekcja na przyszłych losach Rzeczypospolitej zaważy, ale wierzaj mi, że wyboru króla mądrzejsi od ciebie dokonywać będą. Potrzeby przeto nie widzę nijakiej, byś razem ze mną na sejm się udawał, jako że pożytku nie będę miał tam z ciebie żadnego. Przyjdzie jeszcze pora, byś na wzór braci Rzeczypospolitej służył, teraz jednakowoż powinieneś ostać we dworze, by na sprawy rodu mieć baczenie. Bo wbrew temu, co mi tu próbujesz nieudolnie suponować, najważniejszym twoim obowiązkiem jest dbać należycie o naszą majętność.

Zabolały Jana te słowa dużo bardziej niż razy, które ojciec wymierzał mu w dzieciństwie leszczynową witką. Miał przecież wiele zalet i umiejętności, które na sejmie mogły okazać się niezwykle przydatne, a jednak kasztelan wydawał się nie dostrzegać żadnej z nich.

– Jakże to? – spytał trochę zbyt natarczywie, starając się ukryć zakłopotanie, które ojciec mógłby poczytać za słabość. – A powinności wobec króla? Czy ich aby prawy szlachcic nie powinien wypełniać w pierwszej kolejności?

Rozbłysły oczy pana Mikołaja, jak zawsze, gdy rozmowa układała się po jego myśli. Jan nie odziedziczył po nim talentu oratorskiego, był za to wyśmienitym obserwatorem, zrozumiał więc od razu, że dając się ponieść emocjom i wykorzystując w dyskusji oczywiste i łatwe do przewidzenia argumenty, wpadł bezmyślnie w zastawioną przez ojca pułapkę. Nie był tym jednak wcale zaskoczony. Wiedział doskonale, że rodziciel cenił sztukę erystyki i był mistrzem w jej stosowaniu, dlatego spuścił bezradnie wzrok, oczekując druzgocącej odpowiedzi.

– Tak, król jest naszym ojcem – zaczął kasztelan – a my, jako synowie jego, nie tylko miłością i szacunkiem winniśmy go darzyć, ale przede wszystkim posłuszeństwem.

Tu pan Mikołaj przerwał i spojrzał znacząco na syna, dając mu jasno do zrozumienia, że nie przemawia wyłącznie na temat monarchy. A gdy spostrzegł, że Jan pojął ukryty w jego słowach sens, podkręcił z satysfakcją sumiastego wąsa. Trudno było jednak odgadnąć, czy zadowolony był dlatego, że młokos w okamgnieniu wychwycił aluzję, czy też dlatego, że uznał wymyślony przez siebie naprędce frazes za wyjątkowo trafny.

– Pamiętaj jednakowoż – ciągnął – że nie masz już u nas dynastyi, w której syn przejmowałby po ojcu koronę. W Rzeczypospolitej nie kto inny lecz szlachta monarchę obiera. A znaczy to ni mniej ni więcej lecz tyle, żeśmy królowi równi, przeto co on czyni, my również powinniśmy czynić, jeno w stosownym dla nas wymiarze. Skoro więc król o dobro kraju dbać jest obowiązany, a to przez poszerzanie terytoriów, obronę granic, rozwijanie handlu, czy inszego rodzaju bogactw pomnażanie, tak i my włości swoich doglądać musimy, tymi samymi pryncypiami się kierując.

Logika, zgodnie z którą szlachcic zrównywał się z królem, wydała się Janowi bardzo dziwna i niebezpieczna, jego ojciec był jednak kasztelanem, który potrafił wybiegać myślami w przyszłość, mając nieustannie na względzie dobro królestwa, dlatego nie ośmielił się poddawać jego słów w wątpliwość. Doświadczony i cieszący się powszechnym szacunkiem polityk nie mógł się przecież mylić w tak ważkiej kwestii. Jan przyznał więc słuszność jego wywodom i zgodził się zostać we dworze, przyrzekając ojcu, że wszystkie obowiązki, które mu wyznaczy, będzie wypełniać z najwyższą starannością.

Pan Mikołaj ucieszył się tak bardzo, że resztę dnia spędził z synem przy wybornym piwie sprowadzonym aż z Niderlandów, opowiadając mu o wszystkich pretendentach do tronu, w szczególności jednak o Henryku z Francji, w którym dostrzegał najlepszego kandydata na przyszłego króla.

Nazajutrz Jan odprowadził ojca do otwartej na oścież bramy dworu, przed którą czekał już na kasztelana kilkuosobowy orszak.

– Spraw się dobrze i niczego nie zaniedbaj, cobym nie żałował, że majątek opiece twojej ostawiłem – powiedział oschle pan Mikołaj, dosiadając konia. – Matką też należycie się zajmuj i o problemach, jeśli jakoweś pojawią się na folwarku, opowiadaj zdawkowo i jedynie wtedy, kiedy będziesz musiał – dodał, gdy już usadowił się wygodnie w kulbace. – Tkliwa jest bowiem z natury, przeto nerwowość zdrowiu jej nie służy. – Spojrzał w twarz syna, kiwnął mu na pożegnanie głową, a potem puścił się kłusem przez zamarznięty gościniec.

Jan długo patrzył na zmniejszającą się z każdą chwilą sylwetkę ojca i dopiero, gdy orszak zniknął mu z oczu, zaczął wracać do dworu. Zimny wiatr smagał go po policzkach, śnieg skrzypiał głośno pod nogami. Zapowiadał się wyjątkowo mroźny dzień.

Dni, choć wciąż stosunkowo krótkie, dłużyły się Janowi w nieskończoność. Nie miał bowiem tak wielu obowiązków, jak się z początku spodziewał, a to dlatego, że większości spraw związanych z pracą folwarku doglądał najęty przed wieloma laty przez ojca dwornik. Godziny spędzane we dworze upływały mu więc leniwie. Ciągnęły się nieubłaganie, jakby za wszelką cenę chciały dopasować się do wiszącej przy oknie starej klepsydry, w której zawilgocony piasek odmierzał czas wyjątkowo ospale.

Monotonii nie przerywał bynajmniej dwornik, który każdego wieczoru stawał przed obliczem syna kasztelana, składając obszerną relację ze swoich codziennych poczynań.

Był to człowiek niezwykle zaradny i sumienny. Wiedział doskonale, czego od niego oczekiwano i potrafił tym oczekiwaniom sprostać, dlatego Jan rzadko kiedy musiał wydawać mu polecenia, ograniczając się zazwyczaj do wysłuchiwania usypiających sprawozdań. Zdarzało się oczywiście, że zwracał uwagę na mniej lub bardziej istotne szczegóły, ale robił to jedynie po to, by sługa miał świadomość, że jego słowa nie są mu obojętne.

Dwornik prawił mu więc gorliwie o wszystkim, co działo się we dworze. O bochnach chleba, które dziewki wypiekły w kuchni i kulach masła, które ubiły z mleka, o grubym lodzie, który parobkowie skruszyli na stawie, żeby ryby się w nim nie podusiły, o okazałych buhajach, które wybrał wspólnie z pasterzami do trzebienia, by wiosną służyły na polach jako pracowite woły, o zbożu, które witkownicy młócili na okrągło w stodołach, by mąki nie zabrakło na polewki, chleby i podpłomyki oraz o pomniejszych sprawach, a tak różnych i tak wielu, że choćby nawet Jan się starał, to i tak nie zdołałby ich zapamiętać. Wcale więc nie próbował. Był bystrym młodzieńcem, dlatego już pierwszego dnia wezwał do siebie pisarza i rozkazał mu spisywać dokładnie relacje dwornika, żeby dociekliwy z natury ojciec miał po powrocie z elekcji wgląd we wszystko, co wydarzyło się pod jego nieobecność na folwarku.

W majątku nie działo się niestety nic więcej, a ponieważ pogoda nie zachęcała do opuszczania dworu i nikt nie przyjeżdżał w odwiedziny, w obejściu panował typowy dla końca zimy marazm. Jan znalazł jednak dość szybko sposób na zabicie doskwierającej mu coraz bardziej nudy.

Cenił sobie wielce ars venandi2, uważając, że była dla ducha szlachcica tym, czym strawa dla ciała. Stawiając więc sobie za wzór słynną Le Livre de Chasse3, zaczął spędzać czas na pisaniu traktatu O łowach na zwierza drapieżnego i dla myśliwca niebezpiecznego. Nie było bowiem w języku ojczystym dzieła, które w sposób rzetelny i kompleksowy omawiałoby zawiłości związane z łowami na wilka, rysia, czy niedźwiedzia, które wcale nierzadko kończyły się tragicznie, ponieważ wielu myśliwców podchodziło do materii nie tylko nieumiejętnie, ale i niefrasobliwie. W przeciwieństwie do nich Jan mógł się poszczycić w tym zakresie zarówno wiedzą jak i eksperiencją, dlatego czyniąc zadość woli swoich preceptorów, którzy w przeszłości namawiali go wielokrotnie do krzewienia nauki, postanowił podzielić się z innymi zdobytym w puszczy doświadczeniem.

W pisaniu pomagał mu stary Waszczuk, znamienity żołnierz i myśliwiec, który ze względu na osobliwy wygląd i nietypowy dla podeszłego wieku sposób zachowania cieszył się opinią persony wielce oryginalnej i ciekawej.

Lat miał niemal siedemdziesiąt, a twarz naznaczoną zmarszczkami tak licznymi i głębokimi, że blizn, których historie opowiadał równie chętnie co często, nikt nie był już w stanie wśród nich odróżnić. Błędem jednak było oceniać go po wyglądzie, bo wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ciało zachowywał nadzwyczaj gibkie, ręce szybkie i sprawne, a spojrzenie bystre, o czym przekonał się ze zdziwieniem na własnej skórze niejeden nadto porywczy i pewny siebie szlachcic.

Wśród żołnierzy służących w chorągwi pana Mikołaja, w której nadal pełnił funkcję sierżanta, cieszył się Waszczuk wielką estymą i zaufaniem. Prowadząc ich do bitwy, stawał bowiem zawsze w pierwszym szeregu i nie okazując lęku tak mocno zagrzewał do walki, że trwoga opuszczała nawet najbardziej bojaźliwych żółtodziobów.

Tym, którzy Starego nie znali, jak i tym, którzy nigdy wcześniej o nim nie słyszeli, trudno było otrząsnąć się ze zdziwienia, gdy po raz pierwszy przyszło im zobaczyć go w boju. Niejeden przecierał z niedowierzaniem oczy. Nieczęsto zdarzało się przecież patrzeć na starca, który szedł do walki, wykazując się nie tylko młodzieńczą energią i zaciętością, ale także dyscypliną i hetmańską wręcz rozwagą. Bywało więc, i to wcale nierzadko, że po bitwie do obozu pana Mikołaja przybywali pułkownicy, którzy zachwalając męstwo i kunszt żołnierski walecznego wiarusa, ściskali z uznaniem jego prawicę.

Mawiał Waszczuk, kiedy go kto spytał, że długowieczność odziedziczył we krwi po przodkach, którzy w wielkiej sprawności ciała i umysłu dożywali nawet stu dziesięciu lat. Za przykład podawał zazwyczaj swojego prapradziada Olechnę, który licząc sześćdziesiąt cztery wiosny, wziął udział w bitwie pod Grunwaldem, wsławiając się w jej trakcie godną podziwu walecznością i odwagą. A gdy wiele lat później król Kazimierz wezwał na wojnę trzynastoletnią jego wnuka, wymieniając jednak przez pomyłkę w liście przypowiednim imię dziadka, taką oto otrzymał odpowiedź:

Miłościwy Królu!

Rad jestem wielce, że zaufaniem mnie obdarzasz, zaciąg do chorągwi chełmskiej osobie mej powierzając.

Wiedz, że ojca Twego, Świętej Pamięci Króla Władysława, podczas wielkiej wojny z zakonem niemieckim nie zawiodłem, przeto i Ciebie rozczarować nie zamierzam.

Lat jednakowoż sto osiem już liczę i choć sił wiele mam jeszcze i niejednego młokosa w szrankach pokonać bym zdołał, to jednak starość figle płatać mi zaczyna i bywa, że oczy krnąbrne na manowce mnie zwodzą.

Pozwól tedy, że obowiązki, które w mądrości swej mi wyznaczyłeś, wnukowi memu Jaczce przekażę, na którego to, jak mniemam, list przypowiedni opiewać powinien.

Nie chciałbym bowiem, na podobieństwo owych rycerzy o obliczach smętnych, o których to powiadają, że wiatraki atakują, za olbrzymy je mając, na pawie dorodne w ogrodach Twoich nastawać, omyłkowo za Krzyżaków je biorąc, lub co gorsza Krzyżaków w polu podziwiać, za pawie ich uznając. Błazna wszak z pewnością masz na dworze wybornego, przeto drugiego nie trzeba Ci wcale.

Wielce Ci oddany

Olechno Waszczuk herbu Cisy

Podobno król zaśmiewał się do łez, gdy mu kanclerz odczytywał list, a dykteryjkę upodobał sobie tak wielce, że w uznaniu dojrzałego wieku i ciętego dowcipu darował Olechnie sto osiem florenów.

Bóg jeden wie, czy opowieść należała do prawdziwych. Waszczuk nie miał żadnego dowodu, którym mógłby ją potwierdzić, dlatego wielu podawało jego słowa w wątpliwość. Jan jednak bezgranicznie mu ufał i wierzył, że historia wydarzyła się naprawdę. Wiedział bowiem, że Stary brzydził się kłamstwem jak niczym innym, bo chociaż był ostatnim ze zubożałego rodu, który w przeszłości należał do najzacniejszych na Rusi, to przywiązywał wielką uwagę do tradycji rycerskich, w których przykładnie został wychowany. Przemawiał za tym także herb Cisy, którym od niepamiętnych czasów pieczętowali się Waszczukowie i który z pewnością nie został im nadany bez przyczyny. Drzewa te uchodziły przecież za najstarsze ze wszystkich spotykanych w lasach Rzeczypospolitej, a aż cztery stały w ich herbowym polu, bo swego czasu słynęli z bardzo osobliwego zwyczaju, polegającego na tym, że wystawiali na wojnę rycerzy z tylu właśnie pokoleń.

Jan nie zdołał się nigdy dowiedzieć, dlaczego ich ród podupadł. Waszczuk mówił o tym rzadko i zazwyczaj niechętnie. Pewnego razu powiedział mu tylko, że przyczyna leżała w wyjątkowo haniebnym postępku, szczegółów jednak nie chciał zdradzać, a Jan nie śmiał o nie wypytywać.

Pan Mikołaj, gdy syn zagadnął go z ciekawości o sprawę, powiedział mu niewiele więcej, jedynie to, że ród Waszczuków utracił wszystkie dobra i że wielu spośród nich zostało skazanych przez króla na śmierć. Tylko tyle wiedział, lub nic więcej nie chciał wyjawić, dlatego przyczyna nieszczęść, które spadły na ascendentów Starego, pozostała dla Jana nieodgadnioną tajemnicą.

Młodzieniec wiedział, że Waszczuk nie przejmował się swoim losem, biorąc od życia to, co przynosił każdy dzień, mimo to było mu go żal. Miłował też Starego, bo wiarus przez wiele lat był jego piastunem i chociaż należał do srogich opiekunów, to jednak na wiele mu pozwalał. Jan należał bowiem do rozbrykanych i niezmiernie ciekawych świata otroków4, co Stary, w przeciwieństwie do pana Mikołaja, poczytywał za wielką zaletę młodego charakteru, a nie wadę. Więc gdy pędrakowi zdarzyło się wyrządził jakąś psotę, Waszczuk stawał zawsze przed kasztelanem w jego obronie, obwiniając siebie za brak czujności.

On też pierwszy nauczał Jana ważkich rzeczy, co zresztą potrafił czynić bardzo umiejętnie. Pokazywał jak dosiadać konia i jak na podobieństwo Tatarzyna wypuszczać strzały z łuku, wprawiał w szabli i czekanie, objaśniając dokładnie cięcia i zastawy, podpowiadał jak poruszać się w rynsztunku oraz jak osłaniać się kałkanem, jak razić przeciwników nadziakiem, gdy podchodzą blisko i jak używać broni drzewcowej, by przełamać ich zwarte szeregi. Najwięcej jednak mówił o myślistwie, dziedzinie, w której nie miał sobie równych i której poświęcił niemal całe życie. Nie robił tego bynajmniej z obowiązku, lecz z własnej chęci. Jan zaczął bowiem przejawiać zamiłowanie do łowów już od najmłodszych lat, co Waszczuk dostrzegł, zanim młodzieniec sam zdołał to pojąć. Stary kuł więc żelazo, póki było gorące.

Uczył go zatem myślistwa uczciwego, w którym myśliwiec postępował na wzór rycerza, kierując się honorem, odwagą i przede wszystkim rozsądkiem.

Często opowiadał o nieszczęsnych turach, które w młodości zdarzało mu się widywać w mazowieckich lasach, mówiąc, że pozbawiona rozwagi działalność łowiecka doprowadzi niechybnie do wygubienia wielu gatunków. Zwracał wtedy uwagę na konieczność pogodzenia rosnących nieustannie potrzeb bytowych szlachty z szacunkiem dla przyrody, dostrzegając postępujący w tej materii dysonans. Jego zdaniem problem był na tyle duży, a świadomość istnienia zagadnienia wśród myśliwców na tyle mała, że rozwiązaniem mogła być wyłącznie stosowna regulacja uchwalona przez sejm. Niestety głos Starego był w tej materii odosobniony. Waszczuk zdawał sobie z tego doskonale sprawę, mimo to nie ustawał w głoszeniu swoich poglądów, wykorzystując do tego każdą nadarzającą się okazję.

Gardził sieciami i sidłami, których wykorzystywanie przyrównywał do rabunkowych metod rzezimieszków, cenił psy i rarogi. Zabraniał surowo drwić ze zwierza, nawet najbardziej płochliwego zająca, twierdząc, że należy darzyć go szacunkiem, ponieważ nie z własnej woli, lecz z przymusu toczy z myśliwcem nierówny bój, w którym stawką jest zawsze jego życie.

Wszystko, o czym mówił, podpierał przykładami, które opisywał z wielką sugestywnością. Na przykład jelenie, które zaczęły pewnego razu nastawać na osaczników, porównał do nieugiętych Spartan, którzy ośmielili się zastąpić drogę potężnej armii Kserksesa. Natomiast o olbrzymim niedźwiedziu, z którym przed laty przyszło mu się zmierzyć w pojedynkę, mówił tak, jakby opowiadał o Achillesie i Hektorze, którzy starli się ze sobą w śmiertelnym boju pod Troją. Znał wiele podobnych historii. Każda z nich była niezwykle barwna, Jan wysłuchiwał ich więc zawsze z wielką ciekawością.

Bywało, że Waszczuk przyznawał się też do błędów, przestrzegając najmłodszego syna kasztelana przed ich popełnianiem, przez co zyskiwał w jego oczach jeszcze większą atencję. Bo choć był uznanym myśliwcem, to wcale się tym nie pysznił, zachowując właściwą szlachcicowi skromność.

Stary nie krył radości, gdy Jan poprosił go o pomoc w pisaniu traktatu.

Widział wielką potrzebę w upowszechnianiu wiedzy myśliwskiej, dlatego odpowiadał chętnie na pytania młodzieńca. Sam poruszał też kwestie, które uważał za istotne. Spędzali więc razem czas na długich rozmowach o groźnym zwierzu i sposobach, które w łowach na niego mogły okazać się przydatne, jak i o niebezpieczeństwach, których w zetknięciu z nim należało za wszelką cenę unikać.

Jan spisywał wszystko bardzo skrupulatnie, dodając tu i ówdzie stosowne objaśnienia, by poruszana problematyka nie wydała się nikomu zbytnio zawiła. I chociaż było to zajęcie żmudne i czas upływał mu przy nim wyjątkowo leniwie, to z chęcią maczał pióro w inkauście. Pisanie pochłonęło go w końcu tak bardzo, że jedynie przez okno widział, jak topnieją śniegi i nastaje długo wyczekiwana wiosna.

Wydawało się, że nic nie będzie w stanie przeszkodzić mu w ukończeniu dzieła. Nadszedł jednak dzień, który odmienił wszystko.

O poranku wezwałem przed swe oblicze dwornika. Bo choć głowę miałem zaprzątniętą traktatem, to jednak nie na tyle, bym zawiadywaniem majątku nie zajmował się wcale. Pamiętałem bowiem nader dobrze o obietnicy, którą złożyłem panu ojcu, jak i słowach cierpkich, którymi pożegnał mnie na skutym lodem gościńcu.

Łąki wokół folwarku poczynały się już zielenić, poleciłem tedy dwornikowi, gdy w pas się przede mną pokłonił, by przepatrzył dokładnie spiżarnie i rozeznał, czy po zimie, która trwała tego roku nadspodziewanie długo, wiktuałów jakowyś brakować nam nie zaczyna.

Nader szybko wykonał poruczenie, bo jeszcze przed południem ponownie we dworze się stawił. Waszczuk podśpiewywał z cicha Pieśń o kole rycerskim, matka siedziała przy kominku, kolejny obrus z dwórkami wyszywając, ja zaś poczynałem kreślić w traktacie pierwsze słowa na temat zwyczajów drapieżnego rysia.

Kiedym, nie przerywając pisania, spytał dwornika, jakież to przyniósł mi nowiny, odparł uniżenie, że przepatrzył wedle przykazania komory i spisy stosowne wespół z pisarzem sporządził, a mówiąc to podszedł i na stole je złożył.

– Dóbr wszelakich mamy pod dostatkiem, jaśnie panie – dodał. – Jeno zapasy dziczyzny, któreśmy poczynili wczesną jesienią, mają się już na wykończeniu.

Rzekłby kto, że złe wieści to były, lecz ja z radości krzyczeć chciałem, wiedziałem wszak nader dobrze, co w takowym stanie rzeczy należało uczynić. Uczono mnie jednak, by w afektację przy służbie nie popadać, toteż utrzymałem w ryzach budzącą się we mnie euforię, wsadziłem bez pośpiechu pióro w kałamarz i zachowując spokój, głowę znad traktatu uniosłem. A ledwie cień uśmiechu na mym licu zdradzał, co tak naprawdę w sercu odczuwałem.

– Trzeba nam tedy urządzić jak najszybciej łowy – rzekłem, zamykając leżącą przed sobą księgę.

Waszczuk aż przyklasnął w dłonie, tak wielce był z obrotu spraw zadowolony.

– Czas, po prawdzie, nie jest ku temu najlepszy – ozwał się – bo większość dzikiego zwierza potomstwa teraz oczekuje. Ale nic to. Wybierzemy się na byki, kozły oraz odyńce, a łanie, klempy, kozy i lochy w spokoju ostawimy. Nie godzi się przecież prawemu myśliwcowi nastawać na matkę, która miotu oczekuje albo młode do życia w kniei sposobi. Nie jesteśmy wszak próżnymi książętami, którzy jedynie dla rozrywki niedźwiedzice zabijają, i to te jeno, które w obronie małych niedźwiadków stając, wyjątkową agresję wykazują, przez co większym stają się wyzwaniem.

Stary powiedział wszystko to, o czym sam pomyślałem, pokiwałem przeto głową, jako że nic dodać, ani tym bardziej ująć, nie trzeba już było.

– Zajęcy jednakowoż chwytać możemy bez ograniczeń – dodał, a oczy błyszczały mu przy tym jak gołowąsowi, który na pierwszą w życiu schadzkę się udawał. – Te bowiem, chutliwość na okrągło odczuwając, cały rok w parkotach5 trwają, dzięki czemu pogłowie ich nigdy nie spada.

Uśmiechnąłem się, ręce z radości zacierając. Oto nadarzała się sposobność, dzięki której aż dwie pieczenie na jednym ogniu upiec byłem w stanie. Bo i nudę, która od miesięcy trawiła mnie we dworze, miałem w końcu czym zabić, i, co nawet ważniejsze mi się zdało, wartości swej przed panem ojcem mogłem dowieść.

Byłem pewien, że rad będzie niezmiernie, gdy do dworu powróci i spiżarnie świeżym mięsiwem wypełnione zastanie, a to dlatego że za łowami zbytnio nie przepadał i gdyby jeno mógł, nie uczestniczyłby w nich wcale. Spojrzałem przeto na Waszczuka, potem zaś na dwornika.

– Co trzeba przyszykujcie. Za dwa dni wyruszamy.

Niewiele czasu dał im Jan na przygotowania, uwijali się więc jak mrówki, którym dzieci włożyły po złości kij w kopiec.

Waszczuk dwoił się i troił i wszędzie było go pełno. Pojawiał się, wykrzykiwał polecenia, znikał, po chwili znów wracał i wszystkiego doglądał. Nie turbował się, gdy prace nie postępowały po jego myśli, lecz zakasywał rękawy i sam zabierał się za robotę, wykonując ją tak, jak należało.

Najpierw przywołał do siebie dworskich szczwaczy, nakazując im wyprowadzić psy przed psiarnię. Oczywiście nie wszystkie naraz, lecz po kolei i rodzajami, żeby nie wzbudzać zbędnych animozji i nie doprowadzać do swarów.

Sprowadzali mu je zatem, jak przykazał. Pierwsze wyżły, które wynajdywały zwierza znamienitym węchem, drugie ogary, które straszyły głośnym szczekaniem, a na końcu charty, które, nadzwyczaj prędkie, w gonieniu i dodzierżaniu nie miały sobie równych. Każdemu z osobna Waszczuk się przyglądał, a gdy któryś mu się przypodobał, brał go na bok i zaczynał wnikliwie badać. Nie był szczególnie delikatny, ale miał tak wprawną rękę, że nawet najbardziej zajadłe czworonogi merdały z zadowoleniem ogonami, na wszystko mu pozwalając.

Stary sprawdzał więc kły, rozwierając bez lęku szczęki, dotykał nosów, upewniając się, czy są zimne i wilgotne, zaglądał w ślepia i przeczesywał sierść palcami, patrzył, czy w skórze nie zalęgły się pasożyty, oklepywał boki, chwytał mocno za pachwiny i wybierał jedynie te psy ze sfory, które uznawał za najlepsze.

Następnie udał się do strzelców, którym zawczasu rozkazał wyciągnąć broń z lamusa. Rad był, gdy spostrzegł, że nie czekając na niego, zaczęli ją przeglądać, bo zaradność, szczególnie tę wykazywaną z własnej inicjatywy, cenił u podwładnych nad wyraz wysoko.

Najpierw podszedł do stołów, na których leżały równo poukładane kusze. Zlustrował dokładnie stan cięciw, łuków, strzemion, łóż i kozich nóżek, sprawdził, czy spusty działają prawidłowo i czy orzechy nie są zbytnio wyrobione. Potem pochylił się nad bełtami. Wziął kilka do ręki, przejechał palcem po czubkach grotów, obejrzał osady oraz pierzyska, a gdy stwierdził, że zostały przykładnie naszykowane, pokiwał z zadowoleniem głową i zbliżył się do rohatyn, które stały już naszykowane pod ścianą. Chwytał je kolejno za drzewce i mocno potrząsał, każdą też zadawał kilka mocnych pchnięć w drewnianą belkę, by mieć pewność, że żeleźce zostały prawidłowo osadzone. Po nich zajął się w taki sam sposób toporami. Sprawną broń przekazywał parobkom, natomiast wadliwą odkładał na bok, a wszystko przepatrywał z tak dużą dokładnością, że zabawił w lamusie niemal do zmierzchu.

Dwornik również nie próżnował, choć przyszło mu się zajmować zgoła innymi sprawami.

Zaraz po wyjściu z dworu, rozesłał umyślnych, przykazując im, by we wsiach położonych nieopodal lasów, w których Waszczuk spodziewał się zastać najwięcej zwierza, przygotowali kwatery i wyszukali ludzi, w miarę możliwości rezolutnych i potrafiących świadczyć posługi łowieckie. Janowi brakowało bowiem zaledwie kilku strzelców, ale osaczników i tropicieli nie miał wcale, dlatego dwornik musiał ich nająć spośród okolicznego chłopstwa.

Konie i wozy polecił wyrychtować stajennemu, mniej ważne sprzęty powierzył opiece pachołków, natomiast osobiście zajął się wiktem, wydając kucharkom szczegółowe wytyczne. Kazał im napełniać bukłaki miodem pitnym oraz winem, porcjować suszone mięso i wypiekać chleby. Wszystkie wiktuały skrupulatnie zliczał, a gdy się już upewnił, że przyszykowano właściwą ilość racji, pozwolił spakować je w przyniesione przez parobków sakwy i juki.

Trzeba było przyznać, że po zimowym marazmie czeladź wypełniała poruczenia nadzwyczaj ochoczo. Nie była to jednak zasługa Waszczuka ani dwornika, lecz słońca, które przyświecało tego dnia wyjątkowo raźno.

Od miesięcy nie można się go było doszukać na niebie, dlatego gdy wyjrzało w końcu zza chmur, wszystkim zaczęły bić żwawiej serca. Miało bowiem słońce ten zdumiewający przymiot, będący z pewnością jednym z powodów, dla którego pogańscy Słowianie oddawali mu cześć, że dodawało energii życiowej każdemu, kogo otuliło swoimi ciepłymi promieniami.

Ludzie wystawiali więc ku niemu chciwie swoje twarze, ciesząc się ożywczym wpływem, jaki wywierało na ich zesztywniałe członki. Sprawiali wrażenie szczęśliwych, śmiali się, dowcipkowali. Nawet Waszczuk. Choć ten akurat nie powinien uśmiechać się wcale, bo zmarszczki układały mu się wtedy tak osobliwie, że stare i przesądne baby żegnały się na jego widok z lękiem i w popłochu uciekały, uznając leciwego szlachcica za złośliwego Rokitę.

Wydawało się zatem, że przygotowania będą postępować bez przeszkód i że wszystko zostanie wyszykowane na czas, jednak tuż przed zachodem słońca zdarzył się tragiczny wypadek, który uderzył w ducha czeladzi jak grom z jasnego nieba.

Jan był pewien, że się przesłyszał, kiedy dwornik powiedział mu, że źrebak, który narodził się zaledwie kilka dni wcześniej, natarł niespodziewanie na syna stajennego, uderzając go z tak wielką siłą i tak napastliwie, że rozłupał pachołkowi czaszkę na dwoje.

– Źrebak to młodzianowi uczynił? – spytał z powątpiewaniem.

– Tak, jaśnie panie.

– Żyw jest?

– Chłopak jeszcze dycha – odparł dwornik, mnąc nerwowo czapkę w rękach. – Ale źrebaka stajenny zakłuł w złości widłami.

Jan nie krył zdumienia. Nigdy wcześnie nie słyszał o podobnym przypadku. Zdarzało się oczywiście, że dorosłe konie okazywały agresję, w szczególności co bardziej narowiste ogiery, ale źrebaki nigdy. Zaciekawiło go to do tego stopnia, że od razu kazał się prowadzić na miejsce.

Dwornik musiał przeciskać się przez ciżbę, torując dla niego przejście. Wieść o wypadku rozeszła się bowiem po obejściu lotem błyskawicy, wścibska czeladź tłoczyła się już więc wokół stajni.

– Zły to znak – szeptali między sobą ludzie.

– Diabeł pewnikiem źrebaka opętał.

– Nieszczęście.

– Niezbadane są wyroki boskie.

– Księdza trza wezwać.

– Okadzić dymem świętym stajnię.

– Biedaczysko.

– Niech Bóg ma go w opiece.

– Życia nie zaznał.

– W niebiesiech z aniołami śpiewać będzie.

– Zły to znak.

– Prawda, prawda…

– Ojciec wszystko widział.

– Co za nieszczęście.

– Zły to znak.

– Zły to znak.

Jan nie zwracał uwagi na złowieszcze słowa. Wiedział doskonale, że była to jedynie czcza gadanina, której przesądne pospólstwo zwykło oddawać się z wielką ochotą, dlatego poczekał, aż dwornik otworzy drzwi do stajni, a potem wszedł razem z nim do środka.

Waszczuk klęczał już przy pachołku, przyglądając się dokładnie obrażaniom. Kiedy skończył, spojrzał na Jana, kręcąc bezradnie głową. Znał się na opatrywaniu ran równie dobrze co cyrulik, ale nie był w stanie pomóc biedakowi. Tak naprawdę chyba nikt nie był. Nawet słynny na całą Rzeczpospolitą medyk królewski niewiele by wskórał.

Widok zaiste był marny. Młodzian leżał na klepisku, tuż obok truchła źrebaka, w które nadal były wbite widły. Oddychał jeszcze, ale bardzo płytko i chrapliwie. Czaszkę miał rozłupaną na dwie nierówne części, tak jak mówił dwornik, a z szerokiego pęknięcia, zaczynającego się u nasady nosa i biegnącego aż do potylicy, wysunął mu się na zewnątrz mózg. Krwi uszło z rany tak dużo, że na ziemi utworzyła się wielka i gęsta kałuża, która w blasku trzymanej przez Waszczuka lampy mieniła się rubinową czerwienią.

O ratunku nie mogło być mowy. Pachołkowi była pisana śmierć. Jan ukląkł więc obok Starego, chwycił chłopaka za rękę, a ponieważ nie było na folwarku księdza, zmówił krótką modlitwę i sam, w zgodzie z obyczajem, polecił jego duszę Bogu.

Pachołek był bardzo młody i wyjątkowo chudy, ale życia trzymał się nad wyraz uporczywie, bo wyzionął ducha dopiero po trzech pacierzach. Kiedy skonał, Jan rozkazał parobkom unieść ostrożnie wątłe ciało i położyć na wozie, a gdy to zrobili, podszedł do stajennego, na którego oczach wydarzyło się nieszczęście.

Pogrążony w rozpaczy biedak siedział cały czas pod ścianą. Blady jak świeżo bielone drzewo trzymał oburącz głowę i szlochając, kiwał się nieustannie w tył i w przód. Nie zareagował, kiedy Jan do niego podszedł. Oprzytomniał dopiero, gdy syn kasztelana chwycił go mocno za ramię. Podniósł wtedy powoli głowę i przez chwilę bezrozumnie się w niego wpatrywał, a gdy w końcu pojął, kto przed nim stoi, otarł rękawem łzy i zapierając się o ścianę, stanął z trudem na rozchwianych nogach.

Próżno było szukać słów, które mogłyby dodać stajennemu otuchy, Jan spojrzał więc jedynie w jego zapuchnięte oczy i wciskając mu do ręki dukata, nakazał jechać do księdza, by ten sprawił jego synowi godny pochówek.

Musiało być tuż po zachodzie słońca, kiedy Jan wyszedł z Waszczukiem ze stajni, bo nieboskłon pokrywał wyjątkowo żywy szkarłat. Czerwień jawiąca się na horyzoncie była do tego stopnia nienaturalna i intensywna, że do umysłów prostaczków zaczęła wdzierać się mimo woli napiętnowana makabrycznym wydarzeniem myśl, że Bóg rozlał na firmamencie krew, którą źrebak utoczył z pachołka.

Widok należał do niezwyczajnych, wszystko było skąpane w purpurze, Jan nie dziwił się więc wcale, że czeladź spoglądała z przestrachem na niebo. Wśród ciemnego pospólstwa panowało bowiem powszechne przekonanie, że aura tego typu zwiastowała nieszczęścia i to w dodatku te, które miały nadejść niebawem.

On zresztą także wyglądał na oszołomionego, ale wyłącznie dlatego, że nigdy wcześniej nie było mu dane zetknąć się z podobną scenerią. Nie czuł jednak wcale bojaźni. Nie był przecież przesądnym ciurą, lecz szlachetnie urodzonym panem, który kształcił się na najlepszych europejskich uniwersytetach. Widział więc, że miał do czynienia z osobliwością nieprzewidywalnej natury, która wyłącznie zrządzeniem losu objawiła się w tym właśnie momencie. Kto był rozumny, ten podziwiał widok, a kto był głupi, ten wyrokował zabobonnie o przyszłych losach.

Waszczuk musiał się zaliczać do tych pierwszych, w co Jan nigdy nie wątpił, bo przystanął obok niego i z wyrazem admiracji na twarzy zapatrzył się w szkarłat.

– Dawno już nie widziałem równie pięknego nieba – rzekł spokojnie.

Przez chwilę trwał w bezruchu, wpatrując się w firmament. Opuścił głowę dopiero wtedy, gdy krwista czerwień zaczęła przeistaczać się w kolor dojrzałej wiśni. Rozejrzał się wówczas na boki, nakazując zgromadzonym wokół ludziom rozejść się do swoich prac.

Przyzwyczajona do wykonywania poleceń czeladź ruszyła z miejsca do wykonywania powierzonych jej obowiązków, uczyniła to jednak niechętnie i ospale. Mimo to Waszczuk nikogo nie ponaglał. Przyzwolił milcząco na opieszałość, tłumacząc synowi kasztelana, gdy ten spojrzał na Starego zaskoczony jego nietypowym zachowaniem, że nawet tłuszczy należy się czasem odrobina wytchnienia.

Jan pokiwał ze zrozumieniem głową i, nie spiesząc się zbytnio, skierował kroki w stronę dworu. Idąc, usłyszał jeszcze strzępy cichej konwersacji parobków, którzy szli tuż przed nim w tym samym kierunku.

– Powiadam ci – szeptał jeden do drugiego. – Zły to znak.

Nie wiedział, czy rozmawiali o kolorze nieboskłonu, czy o tragicznej śmierci, która spotkała młodego pachołka, nie miało to jednak dla niego żadnego znaczenia. Nie był bowiem przesądny.

Wypadki zdarzały się na folwarku nader często. Nie było to ani dziwne, ani tym bardziej niezwykłe. Wszystkie miały swoje przyczyny i wszystkie pozwalały się logicznie wytłumaczyć, zatem niemądrze było doszukiwać się w nich cech o nadprzyrodzonym charakterze.

Co do firmamentu, to cóż… Wiatr szybko przegonił chmury, a czerwień z każdą chwilą blakła. Gdy Jan wszedł pod portyk, nie został już po niej choćby ślad. Zapadł zwyczajny zmierzch, młody szlachcic spojrzał więc jeszcze raz na opustoszały dziedziniec, a potem wszedł do dworu, bo, zaprawdę, nie było już o czym rozprawiać.

Matka czekała na niego w rozświetlonej płomieniami świec komnacie, stojąc samotnie przy kominku. Zapatrzona w dogasający ogień, wyglądała na zmęczoną i zatroskaną, Jan domyślił się, że dwórki, które minął chwilę wcześniej w korytarzu, zdążyły jej opowiedzieć o fatalnym w skutkach wypadku.

– Matko? – zagadnął, przeklinając w myślach długie języki trzpiotek.

– Jutro skoro świt poślesz do ojca umyślnego – odpowiedziała spokojnie, nie odrywając oczu od żarzących się kawałków drewna.

– Nie, matko – zaoponował. – Nie zamierzam niepokoić pana ojca, gdy nad wyborem króla na sejmie debatuje. I to błahostkami, którymi pewnie sam głowy by sobie nie zaprzątał.

Kasztelanowa spojrzała synowi w oczy.

– Człowiek nie powinien lekceważyć znaków, które mu miłosierny Bóg w mądrości swej zsyła.

Patrzyła na niego, ale wzrok miała nieobecny, słowa wypowiadała też powoli i wyjątkowo cicho, jakby do siebie. Jan musiał nadstawić uszu, żeby ją zrozumieć.

– Co też mówisz, matko! – wybuchnął. – Wierzysz, że Bóg zabił pachołka, by nam przekazać wiadomość?

Na twarzy kasztelanowej odmalował się grymas zdziwienia.

– Bluźnisz, synku! – ofuknęła go, gdy dotarło do niej, o czym mówi. – Bóg nikogo nie zabija, jeno karze. Nawet tych, którzy z podłego stanu się wywodzą. – Obróciła głowę w stronę paleniska. – Nie prawię o tym, co się dziś zdarzyło, wszak nie jestem głupią dwórką, żebym się miała w nieszczęśliwym wypadku doszukiwać złej wróżby. A i niebo skąpane w czerwieni widziałam już wiele razy, przeto wiem, że nieszczęścia wcale nie zapowiada, bom go nigdy w takich sytuacjach nie doświadczyła. – Jej twarz stężała. – Sen miałam – wyszeptała. – Ze wszech miar upiorny. Przyśnił mi się, gdym na spoczynek przed wieczerzą się udała. – Przymknęła oczy, jakby próbowała przywołać w pamięci ulotne obrazy. – Twój ojciec klęczał w nim przede mną, ręce aż po łokcie we krwi mając utytłane, która z głębokiej rany na sercu mu wypływała. Blade oblicze miał naznaczone bólem, nie krzyczał jednakowoż, ani nic nie mówił, jeno patrzył na mnie żałośnie, pokazując zakrwawione dłonie.

Jan odetchnął z ulgą. Nie kłamał, mówiąc, że nie zamierza zaprzątać ojcu głowy drobiazgami. Nie był to jednak ani jedyny, ani główny powód, dla którego nie zgodził się wysłać posłańca. Tak naprawdę obawiał się tego, że pan Mikołaj obarczy go winą za tragedię, wytykając mu brak elementarnych umiejętności w prawidłowym zawiadywaniu czeladzią.

– To jeno zły sen, matko – odparł, chcąc dodać jej otuchy. – I chociaż straszny, to nieprawdziwy. Zapomnij o nim.

Pokręciła głową.

– W całym swoim długim życiu niczego podobnego nie śniłam. – Obróciła się powoli w stronę syna. – To nie sen, jeno ostrzeżenie.

Jan westchnął z rezygnacją.

– Jakież to niby?

Spojrzała mu w oczy.

– Mikołajowi zagraża jakoweś niebezpieczeństwo. – Mówiła z opanowaniem, którego żywiołowy z natury Jan szczerze nie znosił. – Trzeba go przestrzec.

– Zlitujże się, matko! – wykrzyknął, poddając się emocjom. – Chcesz, żebym posłał do pana ojca umyślnego z wiadomością, żeś miała koszmar? Toż to absurd i głupota! Bracia, jak tylko się zwiedzą, przez cały rok śmiać się będą, wytykając przy byle okazji, że dałem wiarę niewieściej bojaźni. A co pan ojciec powie, myśleć nawet nie zamierzam.

Rozsądek podpowiadał kasztelanowej, że syn miał rację, serce mówiło jednak co innego, a że słuchała go najczęściej, pozostała niewzruszona.

– Sama pojadę, jeśli nie uczynisz zadość mojej prośbie.

Jan osłupiał.

– Niepodobieństwo – wyjąkał.

Próbował przemówić matce do rozumu, ale na nic zdało się perswadowanie. Nie pomogły nawet błagalne prośby. Kasztelanowa trwała uparcie przy swoim postanowieniu.

– Dobrze więc – powiedział Jan, kiedy zdał sobie sprawę, że nie zdoła nakłonić jej do zmiany zdania. – Jutro wyślę posłańca. A teraz idź już spać, matko, bo wyglądasz na wielce strudzoną.

Nie napisał od razu listu do ojca i nie spieszył się z tym zbytnio także następnego dnia. Zrobił to dopiero wtedy, gdy rozgniewana ciągłymi wymówkami matka stanęła nad nim, oświadczając, że nie odejdzie, dopóki nie zobaczy, jak odciska herb rodowy w laku. Posłaniec opuścił więc majątek dość późno, bo dopiero po południu.

Tuż po jego wyjeździe zjawili się na dworze kmiecie ze wsi Radoszy. Niewielka osada leżała na wschodnim skraju majątku Łysakowskich, w sercu rozpościerającej się tam starej puszczy. Dzieliły ją od folwarku aż trzy dni drogi, dlatego mieszkający w niej chłopi pojawiali się na dworze bardzo rzadko i zazwyczaj w pośpiechu załatwiali swoje sprawy.

Tym razem także nie zamierzali się ociągać. Szybko odnaleźli dwornika, prosząc go o pilne posłuchanie u jaśnie pana. Nie chcieli mu jednak zdradzić istoty rzeczy, z którą przybyli, dlatego dwornik, nie wdając się w niepotrzebne dyskusje, odmówił.

Obowiązków miał przed łowami co niemiara, musiał też nadzorować nadzwyczaj uważnie ludzi, bo ci, mając wciąż w pamięci wydarzenia dnia poprzedniego, wypełniali polecenia nie tylko niespiesznie, ale i opacznie. Zrozumiałym było zatem, że nie zamierzał tracić czasu, którego i tak miał niewiele, na bezowocne kłótnie z buńczucznymi radoszanami.

Mylił się jednak, myśląc, że dadzą się łatwo odprawić. Wbrew jego oczekiwaniom kmiotkowie zaczęli nalegać, by spełnił ich prośbę, domagając się przynależnych im praw, i to tak usilnie, że dwornik w końcu się ugiął i zaprowadził ich przed oblicze Jana.

Waszczuk żachnął się na widok kmieci, chciał ich nawet pognać precz nahajką, ponieważ wiele kwestii wymagało jeszcze omówienia i równie wielu rzeczy należało jeszcze dopilnować, Jan jednak go powstrzymał. Chłopi wyglądali na zatroskanych, zrozumiał więc od razu, że musiała sprowadzić ich do niego wyjątkowo ważka sprawa. Przybyli też z bardzo daleka, godziło się zatem przynajmniej wysłuchać tego, co mieli do powiedzenia.

– Mówcie, ale prędko, bośmy zajęci – rzekł. – Z czymże to przybywacie?

Było ich trzech, ale tylko jeden uniósł głowę. Wydawał się najstarszy, nosił bogate odzienie i spojrzenie miał wyjątkowo harde jak na kmiecia, Jan zmiarkował więc, że musiał być sołtysem.

Najwyraźniej było mu w niesmak naginać przed młokosem zbyt nisko karku, bo nie pokłonił się, jak nakazywał obyczaj, tylko pochylił lekko głowę. Tego Waszczuk nie był już w stanie zdzierżyć. Doskoczył do sołtysa, chwycił go za gardło i przyszpilił do ściany.

– Przed panem swoim stoisz! – syknął.

Trzymał przerażonego kmiotka tak długo, aż ten mu w ręku zwiotczał. Pozostałym dwóm chłopom wydawało się, że zadusił go na śmierć, bo dopiero po dwóch pacierzach sołtys otworzył zamglone oczy.

– Teraz mów, chamie, jeno tak, byśmy cię dobrze zrozumieli – warknął Stary, gdy kmieć powrócił do zmysłów, i to głosem, jakiego nie powstydziłby się sam Lucyfer. – Co was przywiodło do dworu?

Musiał mu się Waszczuk wydać groźniejszy niż dyby, bo zatrwożony pokiwał głową, pokłonił się należycie w pas i zaczął mówić, wypowiadając słowa powoli i składnie, tak jak mu przykazał Stary.

Rzekł więc, spoglądając lękliwie na rozbawionego całym zajściem Jana, że stawili się przed jaśnie panem, by prosić go uniżenie o pomoc w ubiciu watahy wilków, która zaczęła nastawać na ich wieś, czyniąc znaczne szkody w inwentarzu.

Słysząc te słowa, Waszczuk prychnął pogardliwie.

– Czemuż to sami nie przegnacie wilków ze swoich włók? – zapytał.

Sołtys zamilkł, mina mu stężała, lico pobladło, a w oczach pojawił się strach. Przemówił dopiero wtedy, gdy Waszczuk stracił cierpliwość i wyzwał kmiecia od chamów, zachęcając go w ten sposób do oracji.

– Próbowaliśmy, panie, a jakże – odparł zatrwożony. – Dołyśmy nakopali, darnią dla niepoznaki nakryli, nawet padlinę na wab rzuciliśmy, ale na nic się to wszystko zdało. Stadu przewodził bowiem stary basior, tak wielki, że woła sam jeden dałby radę powalić. On to watahę przez jamy przeprowadził, a tak zaradnie wszystkie omijał, jakoby wiedział, gdzie zostały nakopane. Pozostałe wilki posłuch mu dawały i jeno wąskimi ścieżkami szły, które ten im wskazywał. Mięsiwa przy tym żaden nie ruszył, a przecie nawet dziecko wie, że wygłodniałe po długiej zimie drapieżniki powinny się rzucić na byle ochłap.

Stojący za nim dwaj kmiotkowie kiwali żwawo głowami, spoglądając trwożliwie na Waszczuka, żaden jednak nie ośmielił się zabrać głosu.

– Patrzyliśmy na watahę z ukrycia, widły w pogotowiu trzymając – prawił dalej sołtys. – Ścierwa musiały nas zwietrzyć, bo wprost na nas ruszyły, obnażając białe zębiska. Na nic zdały się widły ani kosy, nie bały się psie juchy wcale, a że siła ich była, tedy chybko z kryjówki nas wyparły i w stronę dołów spychać poczęły. Nim spostrzegliśmy, co się święci, połowa z nas do jam już powpadała, reszta zaś sama tamże po chwili wskoczyła, bo jeno w dziurach głębokich można się było schronić przed wściekłymi bestiami. Starcy, kobiety i dzieci w chałupach bezpiecznie zamkniętych siedzieli, przeto nic złego im się nie przydarzyło. Na strachu jednakowoż wcale się nie zakończyło, jako że bydła, które stało po zagrodach, wieleśmy tego dnia utracili. – Spojrzał poważnie na Jana. – Stary basior wszystko to sprawił, miłościwy panie. Widziałem go, nim wpadłem do dołu, jak na pagórku stał i baczenie dawał na wszystko, zawiadując watahą jak jakowyś hetman.

– Co też pleciesz, człecze? – fuknął Jan. – Toż żaden wilk uczynić tego nie potrafi.

– Boć to nie wilk, miłościwy panie, jeno demon.

Waszczuk zaśmiał się głośno, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Bujdy – rzekł, podchodząc do sołtysa. – Znam ja was dobrze, prostaczków, i wiem, żeście z natury strachliwi, a co zwyczajnie małym jest, dużo większym wam się zdaje, przeto wszystko, o czym prawicie, przez trzy, abo i cztery trzeba dzielić – Zmierzył kmiotków groźnym wzrokiem, po czym obrócił się w stronę Jana. – Pewnie półtoraka6 opili się dla kurażu i w krzakach posnęli. Jeden zbudzić się musiał, gdy wilki wychynęły z kniei, strach go obleciał, larum podniósł i nogi za pas wziął, reszta zaś za nim, jak to bezrozumne stado krów poszła. A że czmychali w panice, tedy nawet nie spostrzegli, że ku dołom lecieli i w taki to sposób w nie powpadali.

Jan także nie dawał wiary słowom sołtysa. Przeczuwał jednak, że coś musiało być na rzeczy, bo przybywając do dworu kmiotkowie zadali sobie trud, którego na pewno by się nie podjęli, gdyby sami byli w stanie zaradzić turbacji. Wstał więc od stołu, zbliżył się do kmieci i zajrzał sołtysowi w oczy. Uczył go bowiem od małego pan ojciec, że Stwórca, wiedząc, iż człowiek będzie skory do kłamstwa, wyswobodził spod jego woli źrenice, by prawda była w nich zawsze widoczna dla uczciwych ludzi.

– Jak na to odpowiecie? – zapytał, przypatrując im się wnikliwie.

– Przysięgam, jaśnie panie, na Boga Najwyższego i Matkę Jego, że wszystko odbyło się jakom gadał – odparł jednym tchem sołtys, a powieka nawet mu przy tym nie drgnęła. – Ci ludzie widzieli to wespół ze mną, przeto poświadczyć mogą – wskazał stojących za sobą chłopów, którzy gorliwie przytaknęli.

Kmieć nie łgał, a to z kolei oznaczało, że wierzył bezgranicznie w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Jan nie potrafił jednak dać mu wiary. Stąpał twardo po ziemi, jego orężem była nauka, dlatego opowieść o demonie biegającym po puszczy w skórze wilka budziła w nim ostentacyjną nieufność. Był pewien, że prawda leżała pośrodku, należało ją jedynie stosownie wyłuskać.

– Wierzę, że wataha wilków poczęła nastawać na wasze sioło – rzekł. – Wierzę, że siła ich była i że sami przegonić bestii nie byliście w stanie. Wierzę też, że przewodził im wielki basior, a choć wątpię, by był aż tak rozumny, jakeście to przedstawili, to jednak wierzę, że należał do wyjątkowo zmyślnych. Ale żeby demonem od razu był? Niby skąd wy, chłopi prości, możecie to wiedzieć?

– Znaki wiadomym nam to uczyniły, miłościwy panie – odpowiedział najstarszy, nie tracąc wcale rezonu.

– Jakież znowu znaki? – oburzył się Waszczuk. – Gadajże jaśniej!

Sołtys cofnął się z przestrachem, bojąc się pewnie, że Stary chce go znów przydusić, i od razu zaczął eksplikować.

– Nazajutrz pomilkły we wsi wszystkie koguty – prawił. – Zamiast piać, zasiadły na grzędach i jak te kwoki gdakające jajca wysiadywać jęły. Krów też nie dało się zwyczajnie doić, bo nie od prawego, lecz od lewego boku za wymiona ciągnąć pozwalały. Pojęliśmy tedy, że siła nieczysta nawiedzić nas musiała, wszak jeno ona była w stanie odwrócić naturalny porządek rzeczy. Po księdza natychmiast posłałem, by egzorcyzmy odprawił, bo choć kościół stoi już we wsi od kilku stuleci, to kapłan jeno raz w miesiącu do nas zajeżdża, by nabożeństwo w nim odprawić. – Spojrzał niespokojnie na Waszczuka. – Lecz zanim przybył wielebny, stało się najgorsze. Koło południa wilki podeszły niespodzianie do wsi i psy dusić nam poczęły. Wszyscyśmy chwycili za widły i kosy, coby ścierwa przegonić, ale bestie dały nam nader zaciekły odpór. Rejwach się uczynił, przeto nikt nie zauważył, jak basior wlazł chyłkiem do chałupy, w której leżał niespełna miesięczny osesek. Dopiero nieludzki wrzask dziecka uwagę naszą zwrócił, a że wataha poczęła w końcu uchodzić do lasu, tedy w kilku chłopa od razuśmy do chaty pognali. Ojciec niewiniątka pierwszy wbiegł do środka. Do odważnych i silnych człek ten należał, lecz widok, który zastał w izbie tak wielce go przeraził, że w jednej chwili posiwiał i rozum całkiem postradał. Słowami trudno opisać, cośmy tam zobaczyli. Młoda matka, naga jak ją Pan Bóg stworzył, leżała na klepisku w strzępy rozszarpana, malec zaś, od stóp do głowy we krwi jej utytłany, wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierali. Gorący też był przy tym, a tak bardzo, że aż w ręce parzył. Baby imały się różnych sposób: tuliły, śpiewały, kładły mu na czoło zimne okłady, ale uspokoić nie były go w stanie.

– Niby skąd wiecie, że basior to uczynił? – zapytał Jan. – Widział go kto?

– Nie, miłościwy panie. Ale ślady wszędy pozostawiał. Ogromne odciski wilczych łap, które do niego jednego mogły przynależeć.

Jan był ciekaw jak na słowa sołtysa zareaguje Waszczuk, zerknął więc na Starego, ten jednak w ogóle się nie odezwał, zachowując dziwny i nietypowy dla siebie spokój. A ponieważ z jego pooranej zmarszczkami twarzy nie dało się jak zwykle zbyt wiele wyczytać, Jan spojrzał z powrotem w oczy kmiecia.

– Mówcie dalej – rzekł.

– Wkrótce przybył ksiądz. Wpierw skropił chałupy i stodoły wodą uświęconą, później odmówił na placu litanię, na końcu zaś pochylił się nad nieszczęsnym dziecięciem. Długo się przy nim modlił, kilka razy przyłożył do czoła srebrny krzyżyk, chwytał za główkę i diabłu ciało wątłe opuścić w uniesieniu nakazywał, lecz osesek krzyczeć nie przestawał. Widząc, że zdziałać więcej już nie zdoła, polecił nam odmawiać pacierze do Świętej Panienki, mówiąc, byśmy wiarę pokładali w jej miłosierdziu, bo jeno ono ocalenie niemowlęciu przynieść mogło. Potem wsiadł na wóz i odjechał.

– Uczyniliście jako wam przykazał?

Sołtys spojrzał z zakłopotaniem w podłogę.

– Nie, miłościwy panie.

– Jakże to?

Uniósł głowę, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

– Skoro kapłan świętobliwy siły nieczystej nie zdołał modłami z malca wypędzić, to jakże my mieliśmy tego dokonać?

– Coście tedy zrobili?

– Stare baby orzekły, że nie z diabłem mieliśmy do czynienia. Temu bowiem sługa boży pewnikiem by zaradził – odparł. – Ich zdaniem nękał nas demon, który z pogańskich wierzeń musiał się wywodzić i od chrystusowej wiary był starszy, jako że nad takim jeno ksiądz nie mógł mieć władzy. – Im więcej słów wypowiadał sołtys, tym bardziej malała w nim konfuzja. – Postąpiliśmy tedy, jak ongiś pogańscy Słowianie. Jajo, które kura zniosła o poranku, kobiety rozbiły przed zachodem słońca w chałupie rodziców oseska, na podłodze pod kołyską rozlały, a potem ostawiły tam w samotności dziecko na noc całą. Mężczyźni zaś, rozpaliwszy wokół chaty wielkie ognie, aż do świtu straż trzymali.

– Pomogło? – spytał nieco kąśliwie Jan. – Jajo przepędziło demona?

Najwyraźniej krotochwila nie przypadła kmieciowi do gustu, bo jego twarz momentalnie stężała.

– Z pierwszym brzaskiem słońca nieludzki krzyk ustał – odpowiedział, zachowując opanowanie. – Kiedyśmy do chałupy wleźli, jajo na podłodze leżało ścięte, malec zaś nie był już gorący, jeno wesoło w kołysce gaworzył. Dziś czwarty dzień mija. Chłopiec je i pije jak za dwóch i pewnikiem wyrośnie na chwata, bo ducha musi nosić w sobie nader silnego, skoro wszystko to zdołał przetrwać. Wilki jednakowoż wciąż nas nękają, a choć nikt nie widział od tamtej pory starego basiora i choć ataki watahy z dnia na dzień zdają się mniej udatne, to szkody nadal czynią nam w inwentarzu wielkie. – Spojrzał z pokorą na Jana. – Pomóżcie nam, miłościwy panie, bo jeśli utracimy więcej bydła, pól obsiać nie będziemy w stanie i z głodu niechybnie pomrzemy. A kto pańszczyznę wtedy odrobi? Kto resztę posług dla dworu wykona? – Rzekłszy to, padł na kolana i ręce złożył jak do pacierza. – Błagam, miłościwy panie, ratujcie nas!

Tego było już dla Jana za wiele.

– Zaprawdę wielkie strach ma oczy – rzekł cicho, a potem nakazał sołtysowi wstać, mówiąc, że nie jest relikwią, przed którą klęka się w kościele. – Równie wyimaginowanych bajań nie słyszałem nawet jako otrok. Naprawdę wierzycie w to, coście powiedzieli? Myślicie, że demon sprokurował wasze nieszczęścia? Przecież wszystko można objaśnić racjonalnie. – Spojrzał z politowaniem na sołtysa. – Nastająca na wieś wataha wilków nie jest żadną nowiną, wszak wygłodniałe po zimie drapieżniki często napadają na osady ludzkie. Takoż obecność dużego basiora zwyczajna mi się zdaje. Natura rządzi się bowiem nader srogimi prawami, przeto zawsze największy i najmądrzejszy osobnik stadem przewodzi. Pewien też jestem, że zapachy jakoweś musiały go zwabić do chałupy oseska. Może kury rano patroszonej lub skórowanego zająca? Wszedł tedy do środka, rozglądając się za łatwym łupem. Młoda matka go dostrzegła i przestraszywszy się, drogę do syna nazbyt gwałtownie zastąpiła, a wilk, wyczuwając zagrożenie, do gardła instynktownie jej przypadł. Krew z żył musiała trysnąć na malca, a tak obficie i niespodzianie, że się osesek przeraził i krzyczeć począł. Ludzie do chaty biec jęli, tedy basior, słysząc ich, czmychnął. Dziecko zaś zdało się wam rozpalone, bo pewnikiem gorączki zwyczajnej z przestrachu dostało, która często bez jasnej przyczyny u niemowląt występuje, trwając niekiedy nawet do trzech dni.

Dokładnie tak widział to Jan. Nic nie było w stanie przekonać go do zmiany zdania, dlatego gdy sołtys spróbował, przerwał mu ostro po kilku słowach i zganił okrutnie za to, że wierzy bezmyślnie w pogańskie gusła. Srogi był w słowach, nie słuchał pokrętnych wyjaśnień, ale ostatecznie zgodził się dopomóc w przepędzeniu watahy.

– Jutro wyruszamy na łowy, które imćpan Waszczuk starannie obmyślił – rzekł, podchodząc do stołu, na którym leżały rozłożone mapy. – Mniemam przeto, że za czternaście, z górą szesnaście dni stanę z ludźmi w waszej wsi.

Sołtys pobladł, jakby dostrzegł w kącie przerażające widziadło.

– Za dwie niedziele? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Jan pokiwał głową.

– Jako rzekłem.

– Ależ, miłościwy panie! Za dziesięć dni zastaniesz po Radoszach jeno zgliszcza! Toż czym prędzej strzelców wysłać trzeba! – wykrzyknął, poddając się histerii, ale gdy dotarło do niego, że przemówił podniesionym głosem, natychmiast się zmitygował. – Wybacz, panie, że larum podnoszę, ale psów i drobiu już nie mamy, krów i wołów ostała się nam nie więcej jak połowa, a gdy i te wilki wygubią, po ludzi bez ochyby przychodzić poczną. A wtedy bieda nam, bo sami odporu im nie damy.

Jan spojrzał na kmiotków, na wciąż poważną twarz Waszczuka i na mapy, które przed nim leżały.

Łowów nie dało się połączyć w żaden sposób ze sprawą watahy, bo wieś radoszan była położona bardzo daleko, a droga, którą nazajutrz Waszczuk zamierzał dotrzeć na łowiska, oddalała od niej w dwójnasób. Niemal wszystko było już naszykowane, zatem o zmianie planów nie mogło być mowy. Jan nie miał też nikogo, kogo mógłby posłać kmieciom, ponieważ potrzebni im byli wyłącznie wytrawni strzelcy, których jemu samemu przecież brakowało. Na domiar złego lada dzień mógł wrócić z elekcji pan Mikołaj, na którego uznaniu zależało Janowi jak na niczym innym. Młodzieniec nie chciał więc, by ojciec zarzucił mu brak zaradności, co ten z pewnością by uczynił, gdyby zobaczył powiewającą w spiżarniach pustkę, lub, co gorsza, dowiedział się, że syn pozwolił sczeznąć bogatej wsi, odmawiając pomocy będącym w potrzebie kmiotkom.

Ot, Jan znalazł się w potrzasku, jak pręt żelazny rozbijany wielkim młotem na kowadle. Potrzebne mu było iście salomonowe rozwiązanie, dzięki któremu wilk nasyciłby brzuch, a owca pozostała całą i, zaprawdę, niewiele myśląc, wpadł na nie.

– Dobrze więc. Wyruszę skoro świt – rzekł, unosząc głowę znad map. – A teraz idźcie precz, bo omówić trzeba mi wszystko z imćpanem Waszczukiem.

– Gdyby mnie kto spytał, rzekłbym, że zmitrężymy jeno czas, jeśli udamy się do Radoszy – odezwał się Waszczuk, gdy kmiecie opuścili komnatę. – Odradzałbym urządzać tam łowy, bo skoro wygłodniałe wilki podeszły pod sioło, to zwierzyny niechybnie w tamtejszych lasach nie ma. Puszcza wokół wsi też nader gęsta i dzika, dobra dla tego myśliwca, który w pojedynkę za trofeum w knieję się zapuszcza, dla grupy strzelców jednakowoż wielce zdradliwa. Im bowiem otwarta przestrzeń służy, gąszcz zaś rodzi zagrożenie wzajemnego zranienia, jako że ludzi należycie rozstawić w nim nie sposób. Widzieć nawzajem się nie będą, przeto gdy krzaki niespodzianie zaszeleszczą, człek ze zwierzem pomylony nader łatwo zostać może. A bełta z kuszy wypuścić wtedy nietrudno, zwłaszcza temu, kto mało obyty i strachliwy.

– Wszystko to prawda – odparł Jan, lekko się uśmiechając. – Dlatego sam wyruszę do wsi, zaś ty, mości panie Waszczuk, poprowadzisz ludzi na łowiska. Mniemam, że w tym samym czasie do dworu zjedziemy. Waść z wozami napełnionymi dziczyzną, ja z łbem basiora przy kulbace.

Stary rozumiał doskonale, dlaczego syn kasztelana zamierzał rozprawić się z watahą, nie rezygnując jednocześnie z łowów, zasępił się jednak, gdy usłyszał jego słowa. I chociaż nie miał w zwyczaju podważać podjętych przez niego decyzji, uważając, że najlepiej jest się uczyć na własnych błędach, zaczął go prosić, by jemu pozwolił zająć się sprawą radoszan, a sam stanął na czele strzelców.

– Zbędny waści frasunek – odrzekł Jan, wyczuwając niepokój w głosie mentora. – Wiele już razy stawałem naprzeciw wilkom, wiem tedy nader dobrze, jak rozprawić się z wygłodniałą watahą. Zawiadywać łowami jednakowoż nie potrafię, przeto zadanie to muszę powierzyć waszmości. Wszak nie ma w majątku nikogo, kto by waści wiedzą oraz eksperiencją w materii tej dorównywał i komu obowiązek na barkach w zastępstwie waści mógłbym złożyć.

Wszystko to było szczerą prawdą, Waszczuk nie mógł więc podważyć żadnego z argumentów Jana. Rzeczywista przyczyna, dla której syn kasztelana chciał zmierzyć się w pojedynkę ze stadem wilków, była jednak inna.

Mimo stosunkowo młodego wieku Jan brał udział w wielu polowaniach, dlatego gonienie za jeleniem lub dzikiem nie stanowiło dla niego żadnego wyzwania. Ale z samotną wyprawą na watahę krwiożerczych wilków rzecz miała się zupełnie inaczej. Obarczało ją spore ryzyko, którego każdy młody szlachcic powinien nieustannie wyszukiwać, dlatego kusiła.

Jan nie wahał się więc ani chwili, gdy przez głowę przeszła mu myśl, że mógłby wyruszyć na watahę w pojedynkę. Był przekonany, że w kniei spotka go wielka przygoda i wiele zacnych wyzwań. Nadarzała się też wyśmienita okazja do wypróbowania nowej metody łowieckiej, którą obmyślił późną jesienią z Waszczukiem. Był pewien jej skuteczności, dlatego miał nadzieję, że po powrocie do dworu opisze ją ze szczegółami w traktacie.

Przede wszystkim jednak wierzył, że odnajdzie w puszczy sławę myśliwską, której łaknął chciwie już od wielu lat. Na próżno było jej przecież szukać pośród domowych pieleszy. Chwała wyrastała wyłącznie w bliskim otoczeniu niebezpieczeństw, a im więcej było ich do pokonania, tym lepiej, bo ona także stawała się wówczas większa.

Jan liczył skrycie na to, że basior i podległe mu stado przynajmniej w połowie okażą się tak groźne, jak mówił sołtys, i że uporanie się z nimi nastręczy mu niemałych problemów. Na sławę chciał bowiem zasłużyć stosownymi dokonaniami. Wiedział, że Waszczuk, który był dla niego niedoścignionym wzorem, zyskał w ten sposób swoją reputację, dlatego sam zamierzał zdobyć ją tak samo.

Stary nie próbował przekonać go do zmiany decyzji. Znał bardzo dobrze podopiecznego, wiedział więc, że nie uda mu się wiele wskórać. Westchnął tylko, pokiwał ze zrozumieniem głową i zaczął sposobić dla niego ekwipunek.

Najpierw wziął do rąk arkebuzę, którą znamienici rusznikarze cieszyńscy wykonali według wskazań Jana, czyniąc z niej wyśmienite narzędzie do polowań na grubego zwierza. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Waszczuk gardził otwarcie bronią palną, twierdząc, że ma w sobie zbyt wiele wad.

Po pierwsze nie była szybkostrzelna i pod tym względem nie mogła równać się w żaden sposób z łukiem. Po drugie huk wystrzału zakłócał spokój wewnętrzny myśliwca i przepłaszał zwierzynę, a pojawiający się po nim dym, wgryzał się niemiłosiernie w oczy, przysłaniając widok. Na domiar złego bardzo często psuły się zamki, bez których nie można było oddać skutecznego strzału.

Miała jednak arkebuza jedną znamienitą cechę, która sprawiała, że szlachta używała jej w borach coraz chętniej, szczególnie podczas samodzielnych łowów. Pozwalała mianowicie ustrzelić upatrzonego zwierza z dużej odległości, co w przypadku watahy wilków mogło okazać się niezwykle użyteczne, ponieważ pozwalało wyeliminować w pierwszej kolejności basiora. Warto było zacząć od niego, bo stado bez przewodnika, tak samo jak hufiec bez rotmistrza, wpadało z łatwością w popłoch, dzięki czemu pozostałe osobniki stawały się dla myśliwca łatwiejszym celem. Pierwszy strzał mógł zatem zadecydować o losach całego polowania. Waszczuk wiedział o tym doskonale i z tego właśnie powodu przepatrzył pieczołowicie arkebuzę. A że była to broń wyjątkowo piękna, to miał na co popatrywać.

Lufę wykonano z wielką precyzją, barwiąc w ogniu jej wylot na błękitno. Zamek kołowy pokrywał rytowany ornament, a łoże i kolbę zwaną sarnią nóżką ozdobiono roślinnymi oraz zwierzęcymi inkrustacjami, wykorzystując naprzemiennie drut mosiężny i róg jeleni. Klucz do zamka zrobiony był z żelaza, natomiast prochownicę wyrzeźbiono w kości i to z takim artyzmem, że gryf, który ścigał na jej wierzchu zająca, wydawał się niemal żywy.

Cieszynka była wyjątkowa jednak nie tylko ze względu na wspaniały wygląd. Poza dużym zasięgiem wyróżniała się także wielką celnością, dlatego Jan cieszył się, że będzie mieć ją przy sobie. Potrafił się nią posługiwać jak mało kto, miał więc nadzieję, że wykorzysta w puszczy jej atuty.

Stary sprawdził jeszcze, czy kulki do arkebuzy zostały odlane właściwie z ołowiu, a potem sięgnął po łuk tatarski, który pan Mikołaj sprowadził dla syna aż z Krymu, i nasmarował olejem lnianym ramiona, żeby nawet przy deszczowej pogodzie zachowały właściwą elastyczność. A gdy i to skończył, przejrzał starannie strzały i włożył po trzydzieści sztuk w dwa kołczany.

O resztę rzeczy potrzebnych na wyprawę Jan zadbał już in persona7.

Stary uczył go, żeby zawsze samodzielnie kompletował swój ekwipunek, argumentując, że jedynie dzięki temu będzie miał pewność, że zabiera na łowy wszystko i zarazem wyłącznie to, co będzie mu w ich trakcie potrzebne. Nie było bowiem sztuką przeciążyć konia, lecz dobrać rynsztunek łowiecki w taki sposób, by ten nie musiał go nosić na grzbiecie zbyt wiele. Często zdarzało się przecież, że myśliwiec ruszał z kopyta za uciekającym zwierzem, a strudzony wierzchowiec, z oczywistych względów, nie przydawał się w podobnych sytuacjach na zbyt wiele.

Jan układał więc na ławach tylko te sprzęty, które uznał za niezbędne. Nie zapomniał przy tym o oprawionym w skórę niewielkiem diariuszu, trzech gęsich piórach oraz zamykanym szczelnie kałamarzu. Co prawda pisanie w puszczy mogło okazać się czynnością co najmniej trudną, Jan planował jednak zweryfikować w praktyce kilka pomysłów, które zamierzał opisać w traktacie, wolał więc notować spostrzeżenia na bieżąco, by żaden godny uwagi szczegół nie został później przez przypadek pominięty.

Na koniec poprosił Waszczuka, żeby wybrał dla niego z psiarni cztery ogary, ale wyłącznie spośród tych, które sam układał, bo tylko one były nauczone wykonywać polecenia na podstawie gestów, co w przypadku podchodzenia płochliwych wilków mogło okazać się bardzo pomocne. Potem nakazał Staremu zająć się własnymi sprawami. Waszczuk nie ociągał się z wykonaniem polecenia. Wydukał jedynie pod nosem kilka niezrozumiałych słów i wyszedł z komnaty.

Od momentu, kiedy Jan podjął decyzję o samotnej wyprawie, Stary wydawał się dziwnie milczący i chociaż młodzian od razu to spostrzegł, to nie zapytał, co go trapiło. Nie zrobił tego jednak rozmyślnie. Pierwszy raz w życiu miał zapolować w pojedynkę i to nie na jednego wilka, lecz na całą watahę, był więc pobudzony i myślami błądził już po leśnej głuszy rosnącej wokół Radoszy. Spieszno mu było się w niej znaleźć, dlatego gdy Waszczuk zniknął mu z oczu, podszedł do stołu, na którym leżały przyniesione przez parobków juki, i wyczuwając na plecach przyjemny dreszcz podniety, zaczął pakować w nie zgromadzone na ławach rzeczy.

Dopiero po wieczerzy Jan opowiedział matce o wizycie kmieci, ich problemach i związanej z nimi prośbie.

– Nie jedź – poprosiła, gdy zdradził jej, co zamierza zrobić.

– Jakże to? – odparł, nie kryjąc zdziwienia. – Mam odmówić prostaczkom pomocy?

Przytaknęła.

– Nie, matko. Dałem szaraczkom słowo, a szlachcicowi nie godzi się go łamać.

– Poślij tedy kogo innego. Choćby Waszczuka.

Jan pokręcił stanowczo głową.

– Stary poprowadzi strzelców na łowiska, bo nikt inny zastąpić go w tym nie zdoła.

Kasztelanowa przypadła mu do nóg.

– Błagam cię, nie jedź!

– Co też wyprawiasz, matko? – Zaskoczony chwycił ją za ramiona i podniósł z kolan. – Czemuż to miałbym nie jechać?

Spojrzała mu w oczy.

– Źle odczytałam koszmar, w którym Mikołaj we krwi był unurzany. – Drżała na całych ciele, a po policzkach zaczęły jej spływać łzy. – Teraz to rozumiem – dodała. – To nie jemu, lecz tobie zagraża niebezpieczeństwo.

– Mnie? – zapytał z niedowierzaniem.

– Nie rozumiesz? – zdziwiła się. – Udając się do Radoszy, wypełnisz jeden z obowiązków, które powierzył ci pan ojciec.

Jan nie miał pojęcia do czego zmierzała jego matka.

– Prawda – powiedział niepewnie. – Muszę dbać o nasze włości.

– Jeśli zatem jakoweś nieszczęśnie cię tam spotka, będzie to po części jego wina. – Po tych słowach symbolika snu kasztelanowej stała się oczywista. – To właśnie we śnie widziałam – mówiła dalej. – Winę. Mikołaj miał na rękach krew. Twoją krew. A serce rozpękło mu na pół z bólu i rozpaczy. – Chwyciła syna mocno za dłonie. – Nie jedź, synku, błagam cię. To ostrzeżenie.

Na krótką chwilę w komnacie zapadła cisza. Jan nie chciał sprawiać matce przykrości, nie chciał, żeby płakała z jego powodu, nie zamierzał jednak zmieniać podjętej w obecności kmieci decyzji z powodu niedorzecznego snu.

– Nie, matko – odezwał się, patrząc w jej zapłakane oczy. – Raz nakłoniłaś mnie do zmiany zdania, lecz drugi raz ci się to nie uda. Co postanowiłem, to zrobię. – Wyswobodził ręce z jej uścisku. – A teraz pozwól, że udam się na spoczynek, bom wielce strudzony.

Kiwnął głową, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Przechodząc przez próg, zatrzymał się jeszcze na moment i spojrzał na kasztelanową.

– To był jeno zły sen – powiedział cicho. – Zapomnij o nim.

Świtało, kiedym ze dworu wyszedł. Ludzie krzątali się już po dziedzińcu, sposobiąc się do łowów, zaś Waszczuk czekał na mnie przy bramie, trzymając za uzdę konia, przy którego nogach warowały posłusznie cztery zacnie wyglądające ogary.

– I ja chłopom wiary nie daję – ozwał się nader poważnie, gdym podszedł, całkowicie z pantałyku mnie zbijając, bo nie od razu pojąłem, że prawił o radoszanach. – Sam jednakowoż będziesz w puszczy, a pomocy znikąd ci tam szukać, lepiej tedy, byś się na wszystko zawczasu przygotował. Nawet na czcze bajania. – Rzekłszy to, włożył pod kontusz rękę i wyciągnął spod niego długi przedmiot owinięty starannie w białe płótno. – Każdej nocy pal ogień żywy, bo jeno ten złego odpędza. – Wyciągnął ku mnie rękę z pakunkiem. – A ten oto grot trzymaj zawsze w gotowości. Srebrny jest bowiem, a podług starych podań kruszec ten zawiera w sobie moc księżyca, którego przeklęte wilkołki niezmiernie się lękają i z tego też powodu w pełni do niego wyją.

Zaśmiałem się na to, uszom nie dowierzając, potem zaś odpowiedziałem, że do walki ze złym wystarczy mi niezachwiana wiara w Chrystusa, modlitwa oraz święty krzyż, który dostałem na chrzcie od rodzicielki i którego czcigodni ojcowie na Jasnej Górze wodą uświęconą skropili.

Stary pokiwał głową, ale za wygraną nie dał.

– To jedyna rzecz, jaką przed śmiercią darował mi ojciec – rzekł. – Nie dlatego, że nic więcej nie miał, lecz dlatego, że za najcenniejszą ją uważał. Twierdził, że grot znajdował się w posiadaniu naszej rodziny od niepamiętnych czasów i u zaraniu dziejów służył do walki, ale z tym jeno, co zwykle czyhało na ludzi w mroku i żelazem zwyczajnym zabić się nie pozwalało. Wykuli go podobno pogańscy kapłani, a że ich wiedza została zapomniana i nikt oręża o podobnych właściwościach wykonać od dawien już nie potrafił, tedy o ostrze pieczołowicie dbano i z pokolenia na pokolenie przekazywano. Zwyczajowo syn po ojcu w rodzinie naszej je dziedziczył i choć ojciec nie pamiętał, by zostało kiedykolwiek użyte, to tradycja przetrwała stulecia. Nawet wówczas, gdy król nakazał zgładzić niemal wszystkich Waszczuków. – Rozwinął powoli płótno. – Ufam, że nie bez powodu pielęgnowano ten obyczaj.

Dziwny to był grot. Kształtem zbliżony do liścia wierzby, obosieczny i aż na łokieć długi, przez co do rąbania jawił się zdatny i do kłucia takoż dobry.

– Wierzę, że prawda jakowaś w tym być musi – prawił dalej Stary – bo gdy dziad mój zwołał Waszczuków, by razem z nim ruszyli zbrojnie na monarchę, który gościnności nie uszanował i córkę ukochaną wbrew jej woli mu zbałamucił, do przedwczesnego zgonu młódkę doprowadzając, ojcu memu jedynemu od pomsty nakazał odstąpić. Wiedział bowiem, że śmierć czekała tych, którzy ośmielali się targnąć na życie króla. Przekazał mu przeto grot i co trzeba opowiedział, dodając, że ród Waszczuków musi przetrwać, by walkę komu podjąć było, gdy zło wychynie z cienia, co pewnego dnia bez ochyby miało nastąpić. – Owinął ciasno płótno wokół ostrza. – Ostatnim z Waszczuków jestem, zbyt starym, by doczekać się potomka, tobie tedy grot oddaję. Zrobisz z nim, co zechcesz. – Mówiąc to w juki do siodła przytroczone go schował, potem zaś spojrzał mi w oczy. – Bo gdybym miał syna, to takim jak ty chciałbym go widzieć.

Zakłopotany słowami Starego byłem tak wielce, że języka w gębie doszukać się nie mogłem. Słów jednakowoż nie trzeba tu było wcale. Uśmiechnąłem się jeno z wdzięcznością, a że łzy poczęły mi napływać do oczu, konia czym prędzej dosiadłem, kiwnąłem na pożegnanie głową, potem zaś zagwizdnąłem na ogary i na podobieństwo pana ojca puściłem się kłusem przez gościniec.

Czytaj dalej

1 Urzędy.

2 Sztuka łowiecka.

3 Napisany w języku starofrancuskim średniowieczny traktat łowiecki (pol. Księga łowów).

4 Chłopców, młodzieńców.

5 Okres godowy zajęcy.

6 Najmocniejszy z tradycyjnych polskich miodów pitnych (zawartość alkoholu od 15 do 18%).

7 Osobiście.

POWIĄZANE WPISY