Home » BIES. Rozdział 2. Las inny niż wszystkie

BIES. Rozdział 2. Las inny niż wszystkie

by Przemek

Rozdział 2

BÓL

Psy szybko wyczuły moją obecność. Dwa gigantyczne ogary doskoczyły do drewnianego płotu, zanim zdążyłem się do niego zbliżyć. Mój zapach raczej nie przypadł im do gustu, bo ujadały jak opętane, obnażając groźnie kły.

Przyspieszyłem kroku. Nie dlatego, że się bałem. Wiedziałem, że dopóki nie wejdę na teren, którego strzegły, będę bezpieczny. Nie miałem zamiaru stawiać na nogi całej wsi. Tym bardziej że do świtu było jeszcze daleko. Wolałem zejść przeklętym brytanom z oczu, żeby jak najszybciej zamknęły swoje rozszczekane pyski.

Na wizytę u księdza było zdecydowanie za wcześnie. Musiałem gdzieś przeczekać. Najlepiej daleko od głównej drogi i rozwścieczonych psów. Rozejrzałem się wokół i bez zastanowienia skręciłem w wąską, pnącą się lekko ku górze ścieżkę. 

W miarę jak oddalałem się od zabudowań, przerośnięte kundle stawały się spokojniejsze. W pewnym momencie zamilkły. Zapadła martwa cisza. Wieś na powrót pogrążyła się we śnie.

Szedłem powoli, nie wiedząc dokąd właściwie zmierzam. Towarzyszył mi jedynie zimny wiatr i księżyc, który co pewien czas pojawiał się między chmurami, rozświetlając niebo.

Nie liczyłem na ciepłe schronienie. W zasadzie na nic nie liczyłem. Co najwyżej na powalone drzewo lub kamień, na którym mógłbym usiąść i w spokoju wypalić kolejnego papierosa. W zasięgu wzroku nie było jednak niczego poza kępami suchej trawy.

Zacząłem tracić nadzieję na znalezienie czegokolwiek, gdy z mroku wyłoniły się skrawki zrujnowanego muru i stara kamienna brama. Było zbyt ciemno, by można było dostrzec, co się za nią znajduje. Odniosłem jedynie wrażenie, że jest tam nieco jaśniej, jakby gdzieś poza zasięgiem wzroku tliły się małe ogniska. Niewiele myśląc, podszedłem bliżej.

Najpierw zobaczyłem ciemny kształt kościoła, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Chwilę później krzyże. Bardzo dużo krzyży. Przy niektórych płonęły znicze, tworząc nad nagrobkami ledwo widoczną łunę. Wzdrygnąłem się. Nie byłem na to przygotowany, inaczej wszystko zaplanowałem. Nie tak miało się to odbyć i przede wszystkim nie teraz. A jednak tu stałem, właśnie tu, przed wejściem na cmentarz. Los wyraźnie ze mnie zadrwił, zresztą nie po raz pierwszy.

Spojrzałem na ledwo widoczne kontury mogił. Nie było sensu tego odwlekać. Prędzej czy później i tak musiałem się z tym zmierzyć. W końcu po to przyjechałem do Radoszy. A skoro już tu dotarłem…

Chwyciłem grubą świecę, która dopalała się na jednym z grobów i uniosłem nieco ponad głowę. Nie musiałem długo szukać. Cmentarz nie był tak wielki, jak mi się początkowo wydawało. Poza tym świeże groby znajdowały się zaledwie kilkanaście metrów za bramą.

Tylko jeden nie był wysprzątany. Leżało na nim kilka zwiędłych kwiatów i wypalonych zniczy. Podszedłem na miękkich nogach do mogiły. Do wbitego w ziemię drewnianego krzyża przymocowano białą tabliczkę. Ktoś wykaligrafował na niej wiek oraz imię i nazwisko zmarłej. Joanna Wielgus. Lat 23.

Więc tu cię pochowali, pomyślałem. Dokładnie tydzień temu. Odstawiłem na bok świecę, zrzuciłem z ramienia potrzask i drżącymi dłońmi włożyłem do ust papierosa. Niestety nie byłem w stanie go odpalić. Zapałki łamały się za każdym razem, gdy przykładałem je do draski.

Wyszarpnąłem papierosa spomiędzy zębów, zmełłem w dłoni i ze złością rzuciłem pod nogi. Przez kilka minut patrzyłem tępo w ziemię. Gdy udało mi się w końcu podnieść wzrok, do oczu napłynęły łzy.

– Wybacz mi, córeczko. – Słowa ledwo przechodziły przez gardło. – Wybacz, że nie byłem na twoim pogrzebie… Że się z tobą nie pożegnałem. – Łzy zaczęły spływać po policzkach. – Z początku nie chciałem wierzyć… A potem przyszedł ból… I rozpacz… – Szlochałem. – Więc piłem… Aż zapomniałem kim jestem… Ale to nie pomogło… Bo od tego nie da się uciec… Człowiek zawsze kiedyś się budzi… Teraz to wiem… – Padłem na kolana, łkając. – Wybacz mi… Wybacz…

Szloch zamienił się w płacz, płacz przeszedł w wycie. W jednej chwili eksplodowały wszystkie skrywane dotąd emocje. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale z gardła wydobył się jedynie nieludzki skowyt. Poczułem, że tracę kontrolę nad ciałem. Łzy zaczęły mieszać się z wypływającą z ust śliną i gęstym śluzem z nosa. Nie byłem w stanie nad tym zapanować. Dławiłem się i kaszlałem, z trudem łapiąc oddech.

Nie wiem, jak długo to trwało, wydawało się, że wieczność, w końcu jednak zacząłem się uspokajać. Płacz powoli ustał, oddech się wyrównał. Ból ustąpił, ale nagły wybuch uczuć pozbawił mnie energii. Byłem wyczerpany, nie mogłem się ruszyć. W ogóle przestałem cokolwiek czuć. Ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, głowa opadła na klatkę piersiową, powieki ciążyły, jakby pokrywała je gruba warstwa ołowiu. Doznanie było dziwnie przyjemne, niemal kojące. Zamknąłem oczy, nie próbując z nim walczyć.

Przebudziłem się tuż przed świtem. Ciemne, ciężkie chmury zasnuwały szczelnie niebo.

Leżałem na boku, obejmując grób Joasi prawą ręką. Tak samo jak ją, kiedy była dzieckiem i nad ranem przychodziła spać do naszego łóżka. Pamiętam, że wtulała się we mnie, jakby szukała schronienia, a ja przykrywałem ją szczelnie kołdrą, czuwając, żeby się nie rozkopała. Już nie zasypiałem. Bałem się, że mógłbym ją nieświadomie przygnieść i wyrządzić krzywdę. Urszula uważała te obawy za niedorzeczne. Naśmiewała się ze mnie, nazywając głuptasem. Wtedy była jeszcze z nami, a my byliśmy szczęśliwą rodziną.

Podniosłem się z trudem. Dłonie i ubranie miałem uwalane czarną ziemią, z której usypany był grób. Na szczęście nieopodal stała stara żeliwna pompa. Podszedłem do niej, mając nadzieję, że zadziała.

Lodowata woda popłynęła natychmiast. Obmyłem się, wysmarkałem i oczyściłem z grubsza ciuchy. Było cholernie zimno, z każdym oddechem z ust wydobywały się kłęby pary. Otrzepałem ręce, wcisnąłem głęboko w kieszenie i rozejrzałem po okolicy.

Niewielki kościół stał na łagodnym zboczu górującego nad wsią, niemal łysego wzgórza. Wyglądał na bardzo stary, przynajmniej kilkusetletni. Wyoblone przez wiatry i deszcze granitowe ciosy, z których był zbudowany, miały różną wielkość oraz barwę. Dominowały odcienie szarości, ale gdzieniegdzie zdarzały się też brązy i czerwienie. Ściany musiały być cholernie grube. Przynajmniej taki wniosek wysnułem, patrząc na małe, zwężające się do środka okna. Dach pokrywał porośnięty mchem łupek, do wnętrza prowadziły okute żelaznymi ćwiekami drewniane drzwi.

Nie była to subtelna budowla. Kościół, mimo że mały, wydawał się bardzo masywny i ciężki. Patrząc na jego surową bryłę, odnosiłem wrażenie, że stoję nie przed świątynią, lecz basztą wchodzącą w skład średniowiecznej fortyfikacji.

Teren wokół kościoła, wraz z cmentarzem, otaczał mur z cegły klinkierowej. Zdziwiłem się, kiedy na niego spojrzałem, bo w nocy sprawiał wrażenie nadgryzionego zębem czasu. Teraz wyglądał, jakby postawiono go zaledwie miesiąc temu.

Nieco dalej, na płaskim szczycie wzgórza, dostrzegłem kamienny ołtarz i zniszczoną kapliczkę, a na uboczu niewielki, porośnięty mchem i zimozielonym pnączem dom, wzniesiony chyba z tych samych materiałów i w tym samym okresie, co kościół. Tuż obok stała niewielka i trochę już podniszczona drewniana wiata. W środku, oprócz stosu porąbanego drewna, zauważyłem dużą studnię z rzadko spotykanym już kołowrotem.

W pobliżu nie było innych zabudowań, doszedłem więc do wniosku, że to plebania. Cholernie skromna, jak na wiejskie warunki. Prowadziła do niej jedna wąska ścieżka. Ta sama, którą szedłem w nocy. Nad kominem unosiła się smużka dymu, ale w oknach było jeszcze ciemno. Trochę mnie to zaskoczyło, bo przez chmury zaczęły się przebijać pierwsze promienie wschodzącego słońca. Musiało być już po siódmej, czyli całkiem późno. Cóż, najwyraźniej ksiądz nie należał do rannych ptaszków, a ja nie zamierzałem go budzić. Chuchnąłem w skostniałe dłonie i odwróciłem się w stronę Radoszy.

Widok robił wrażenie. Z miejsca, w którym stałem, roztaczała się panorama na całą dolinę. Powietrze było przejrzyste, dzięki czemu wszystko dokładnie widziałem. Brudne i szare domy porozrzucane nieregularnie wokół drogi, cienkie pasma mgły nad pagórkowatymi polami, pozbawione liści przydrożne drzewa, rwący potok oraz wzgórza porośnięte ciągnącym się po horyzont lasem.

Wieś nie wydawała się szczególnie interesująca. Tak naprawdę można ją było opisać dwoma krótkimi słowami: parszywe zadupie. Ale nie zawsze taka była. Sądząc po wielkości gospodarstw i ilości zabudowań, swego czasu musiała być bogatą i prężnie rozwijającą się miejscowością. Niestety po dawnej świetności pozostało tylko blade wspomnienie.

Dominowały drewniane chałupy i stodoły, choć gdzieniegdzie widać było także kilka murowanych. Dachy większości były pozapadane, mury pozawalane lub popękane. Porastały je krzewy i trawa, gdzieniegdzie pojawiły się nawet karłowate brzozy. W szarówce poranka ruiny straszyły szpetotą. Zaledwie kilkanaście domów było w miarę zadbanych, a pewnie jeszcze mniej zamieszkanych. Ot, wieś, jakich wiele. Tylko jedna rzecz mnie zaskoczyła. Tuż za ostatnimi zagrodami kończyła się droga. Dosłownie. Dalej nie było widać choćby ścieżki. Wydawało się to niemożliwe, a jednak tak właśnie było. Tutaj był koniec. Dotarłem do miejsca, z którego można było jedynie zawrócić… Lub pozostać w nim na zawsze.

We wsi panowała poranna krzątanina. Widocznie trzoda, w przeciwieństwie do pasterza, budziła się przed nastaniem świtu. Ludzie nabierali wody z przydomowych studni, karmili biegające po podwórkach kury, wchodzili do obór z kankami na mleko, podrzucali bydłu wyciągnięte ze stodół siano.

W pewnym momencie z lasu wyłonił się wóz wypełniony po brzegi grubymi balami drewna. Patrząc na zajadłość, z jaką woźnica obijał zaprzęgniętą do fury szkapę oraz nerwowość, z jaką rozglądał się wokół, można było dojść do wniosku, że pnie nie zostały pozyskane w sposób w pełni legalny. Bynajmniej mnie to nie zdziwiło. Mieszkańcy z pewnością nie mieli tu łatwego życia. Każdy radził sobie, jak potrafił.

Rzecz jasna nie wszyscy zajmowali się pracą. Jakiś młokos wymykał się ukradkiem z domu dziewczyny, unikając umiejętnie kręcącego się po obejściu gospodarza, ktoś zmierzał szybkim krokiem w stronę wychodka, inny wypijał na progu pierwszą szklankę bimbru. Dzień jak co dzień, nic szczególnego.

Co innego las – gęsty, stary, intrygujący. Światło dnia spotęgowało wrażenie, jakie wywarł na mnie w nocy, wydobywając szczegóły, których nie mogłem wtedy dostrzec.

Ziemię pokrywał gruby dywan zaschniętych liści, w leżące gdzieniegdzie głazy wgryzał się żarłoczny mech. Prawie w ogóle nie było tu krzewów, jedynie trochę oklapłych, rudawobrązowych paproci. Były za to drzewa. Sędziwe okazy o wybujałych i nieregularnych, zdziczałych koronach. Srebrnoszare gładkie buki, potężne i dostojne dęby, naznaczone podłużnymi bruzdami graby, kruche akacje, rozłożyste klony oraz wybujałe lipy. Widziałem też świerki, sosny, modrzewie i wiele innych gatunków, których nie byłem w stanie rozpoznać. Wbrew pozorom uwagi nie przykuwała różnorodność drzew, lecz ich wygląd. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest nienaturalny, ale szybko zdałem sobie sprawę, że chodziło o inne wrażenie. Widok był nie tyle nienaturalny, co niespotykany. Albo raczej zapomniany.

Plątanina wystających ponad ziemię korzeni oraz poskręcane i pozrastane ze sobą pnie przypominały zdeformowane cielska gigantycznych potworów. Rolę potężnych ramion pełniły grube, długie i powykrzywiane konary. Porastał je wszechobecny mech, przez co skóra gigantów wydawała się zielona. Dziuple o nieregularnych kształtach przywodziły na myśl otwarte w niemym krzyku gęby, a zaschnięte wokół głębokich spękań pasma żywicy jątrzące się rany. Olbrzymy miały na sobie lamelkowe pancerze z zaschniętego bluszczu. Wysłużone i wybrakowane. Niektóre opierały sękate ręce o strzeliste sosny, wyglądające w szarówce poranka jak wbite w ziemię włócznie. Zupełnie jakby armia mitycznych tytanów zastygła tu podczas toczonej przed wiekami bitwy z bogami.

Patrzyłem na to wszystko, odnosząc dziwne wrażenie, że znam to miejsce. Że kiedyś tu byłem, bardzo dawno temu. Jednocześnie wiedziałem, że przyjechałem do Radoszy po raz pierwszy. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Skąd zatem wzięło się to absurdalne uczucie? Nie znałem odpowiedzi i w tym momencie nie zamierzałem jej szukać. Moje myśli zaprzątały nieco bardziej przyziemne sprawy.

Podszedłem do muru, rozglądając się dookoła. Poza mną nie było w pobliżu nikogo. Rozpiąłem rozporek i z ulgą oddałem mocz. Wprost na leżącą na ziemi niewielką karteczkę w linie. Dopiero po chwili spostrzegłem, że było na niej coś napisane. Zaledwie kilka słów. Próbowałem je odczytać, ale udało mi się rozpoznać wyłącznie pojedyncze litery. Nie mając nic innego do roboty, zerknąłem w stronę plebanii. Śpioszek wylazł w końcu spod ciepłej kołdry, bo w oknie paliło się już światło. Zapiąłem spodnie i nie spiesząc się zbytnio, ruszyłem w stronę wyjścia z cmentarza.

Okute czarną blachą małe drzwi wyglądały na ciężkie i solidne. Nie miały klamki, nigdzie nie dostrzegłem też dzwonka, jedynie wielką dziurkę od klucza oraz pokrytą patyną mosiężną kołatkę w kształcie dłoni zaciśniętej w pięść.

Nie byłem subtelny. Raczej załomotałem, niż zapukałem.

Drzwi otworzyły się do środka nadzwyczaj cicho i lekko. Słowo proboszcz kojarzyło mi się zazwyczaj z siwym dziadkiem w sutannie, lekko otyłym, ale zadbanym, tymczasem na progu stał około trzydziestopięcioletni szczawik o podkrążonych oczach i kilkudniowym zaroście. Obalił mój stereotyp także w kwestii ubrania, bo zamiast sutanny miał na sobie spodnie i koszulę. Oczywiście w czarnym kolorze.

– Ksiądz Miksa? – zagadnąłem.

Kiwnął głową, dokładnie mnie lustrując.

– Nazywam się…

– Wiem kim pan jest – wszedł mi w słowo, zanim zdążyłem się przedstawić. – Sierżant Bartoś dokładnie pana opisał. Zapraszam do środka.

Musiałem się mocno pochylić, żeby nie uderzyć głową w kamienne nadproże. Ksiądz zamknął za mną drzwi i bez słowa wprowadził na pokoje.

Wnętrze było raczej ubogie i nie należało do przestronnych. Z małego przedsionka wchodziło się do pomieszczenia, które pełniło funkcję kancelarii parafialnej. W środku stało kilka obdrapanych krzeseł oraz zajmujące większość wolnej przestrzeni stare dębowe biurko. Pozbawione tynków ściany i otwarty kominek z piaskowca, w którym paliły się z trzaskiem grube szczapy, przypominały mury komnat zrujnowanych dolnośląskich zamków. Było tu całkiem milutko, może poza jednym drobiazgiem.

Wszędzie walały się zapisane odręcznie kartki oraz książki. Dziesiątki starych i opasłych tomów. Na podłodze, krzesłach, biurku i ustawionych pod ścianami regałach. Półki uginały się pod ich ciężarem, ledwo je utrzymując. W nocy można było pewnie usłyszeć jak stękają z wysiłku. Niektóre książki były pootwierane, inne poukładane w stosy, z części wystawały zakładki. Wyglądało na to, że księżulek czegoś w nich szukał i to dość wnikliwie. Mógłbym się założyć, że nie słowa na niedzielę.

Poza kancelarią były tu jeszcze dwie klitki, do których prowadziły otwarte na oścież drzwi – kuchnia oraz sypialnia z czymś na kształt przypominającej starą łaźnię wnęki, w której oprócz wiadra stała używana chyba wciąż przez gospodarza kamienna wanna. Tuż obok niej zauważyłem sporych rozmiarów emaliowany nocnik. Młodemu proboszczowi brakowało najwyraźniej do pełni szczęścia porządnej wygódki.

Na plebanii panował typowo męski ład i porządek. Stos brudnych garów w ustawionej na taborecie metalowej misce, resztki jedzenia na poplamionym stole, skotłowana pościel na wersalce, porozrzucane po podłodze ciuchy i ręczniki, śmieci w żeliwnej węglarce. Zdaje się, że Miksa nie miał gosposi. Najwyraźniej lubił wychodzić poza utarte schematy.

– Przepraszam za bałagan – rzucił przez ramię.

Osobiście użyłbym słowa burdel, bo bałagan kojarzył mi się bardziej z rozsypanymi na dywanie klockami, ale w tym miejscu chyba nie wypadało.

– Napije się pan kawy? Właśnie miałem zaparzyć.

Tym razem to ja skinąłem głową. Uśmiechnął się, podsunął mi jedno z krzeseł i omijając łukiem biurko, wszedł do kuchni. Usiadłem.

– Słodzi pan?

Zaprzeczyłem.

– Słyszałem pana w nocy – powiedział jak gdyby nigdy nic, sięgając po stojący na kuchennym piecu ogromny czajnik. Z przypominającego trąbę słonia dzióbka buchała para.

Nie zareagowałem. Patrzyłem jedynie, jak zalewa wrzątkiem zmielone ziarna i odstawia masywne naczynie na blachę nad duchówką1. Albo był dobrym aktorem, albo w ogóle się tym nie przejął. Podszedł do mnie, trzymając w dłoniach dwie wypełnione po brzegi szklanki, podał mi jedną i usiadł na biurku. Przyjemny aromat wypełnił pokój.

Upiłem łyk. Kawa była mocna i orzeźwiająca. Poczułem, jak ciepło rozlewa się po całym ciele.

– Przepraszam, jeśli księdza obudziłem.

Machnął lekceważąco ręką.

– Nie ma o czym mówić. Późno chodzę spać i jeśli tylko mogę, późno wstaję. – Podrapał się po głowie. – Domyśliłem się, że nie ma pan ochoty na towarzystwo, więc nie wychodziłem z plebanii.

Przyjrzałem mu się uważnie. Chyba zaczynałem go lubić. Nie robił wyrzutów z powodu mojej nieobecności na pogrzebie, nie składał cholernych kondolencji, które mogłyby na nowo obudzić przykre wspomnienia, nie pieprzył głodnych kawałków na temat niezbadanych wyroków boskich. Do tego miał dystans do samego siebie, co w jego fachu należało do rzadkości.

Zerknąłem na leżące przede mną księgi.

– Kroniki kościelne?

– Można tak powiedzieć.

Chciał chyba jeszcze coś dodać, ale przerwało mu donośne bicie kościelnego dzwonu. Wyjrzał przez okno.

– Zbliża się ósma. Pan Stanisław wzywa na poranną mszę. – Uśmiechnął się, odstawiając niedopitą kawę na ułożoną na biurku stertę książek. – To stara miejscowa tradycja. Piętnaście minut przed każdym nabożeństwem kościelny bije w dzwon, informując wiernych, że najwyższa pora wychodzić z domów. Nie jestem szczególnie ortodoksyjny, ale muszę panu przyznać, że bardzo mi to odpowiada. – Ściszył konfidencjonalnie głos. – Nikt tak nie budzi, jak pan Stasiu.

Wszedł do sypialni i po krótkiej chwili pojawił się z powrotem, trzymając w ręku czerwony plecak na stelażu. Nie musiał mówić do kogo należał. Kupiłem go Joasi na jej siedemnaste urodziny.

– Zdaje się, że po to pan przyjechał. – Postawił przede mną plecak. – Milicjanci sprawdzili zawartość, ale nic nie zabrali. Zdaje się, że w środku są tylko rzeczy osobiste. Przybory do mycia, śpiwór i trochę ubrań. Niczego nie ruszałem. Oddaję w takim stanie, w jakim zostawili go funkcjonariusze.

Postawiłem szklankę na papierach zaściełających biurko i chwyciłem za stelaż plecaka.

– Bardzo dziękuję – wycedziłem przez zęby.

– Nie ma za co.

Odniosłem wrażenie, że głos lekko mu zadrżał. Nic dziwnego. Sytuacja była co najmniej krępująca. Ja zacząłem się rozklejać, on udawał, że tego nie widzi.

– Co się stało z rzeczami Katarzyny?

– Jej rodzice odebrali je ode mnie nazajutrz po tym, jak odnaleziono dziewczyny.

Pokiwałem głową.

– Czy mógłby mi ksiądz powiedzieć… – Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. – Jak wyglądała Joasia… Jak się czuła… Co mówiła, kiedy tu przyszła?

Podsunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko mnie, ale nie odważyłem się spojrzeć mu w oczy. Nadal wpatrywałem się w plecak. Trzymałem stelaż tak mocno, że aż zbielały mi kłykcie.

– To był piękny dzień – zaczął. – Zimny, ale słoneczny. Było nieco po dziewiątej, kiedy do mnie zapukały. Kaśka i Asia. Tak właśnie się przedstawiły. Przyjechały do wsi dostawczym żukiem, który codziennie rano dowozi do naszego sklepu pieczywo z piekarni we Włodawie. Obie ciepło ubrane, roześmiane i pełne entuzjazmu. Widać było, że kipi w nich życie. Jedna przez drugą mówiły, że wszystkie wolne od nauki dni poświęcają na podróżowanie po kraju. Wspomniały nawet, że zdarza im się z tego powodu opuszczać zajęcia. Fascynowały je ostatnie skrawki dzikiej puszczy. Chyba Kaśka powiedziała, że zwiedziły już prawie wszystkie i że nasz las był jednym z ostatnich na liście. Poprosiły mnie o przechowanie plecaków, a ja się zgodziłem, choć nie od razu. O dwunastej musiałem wyjechać do Chełma, bo wieczorem miałem zaplanowane spotkanie z biskupem. Było pewne, że noc spędzę w mieście, więc na początku odmówiłem. Dziewczyny były jednak uparte. Odegrały tu niczego sobie komedię i w końcu mnie przekonały. Przyznaję, że trafiły na podatny grunt. Swego czasu chodziłem dużo po górach, stąd wiem, że wędrowanie z niewygodnym ciężarem na grzbiecie bywa prawdziwym utrapieniem. Zostawiłem im zapasowy klucz do plebanii i poprosiłem, żeby schodząc do wsi, oddały go kościelnemu. Oczywiście wytłumaczyłem dokładnie, gdzie mieszka. Ucieszyły się. W ramach podziękowań obiecały mi nawet umyć gary. Miały zamiar przejść kilkukilometrową trasę i wrócić najpóźniej o szesnastej. Pewnie dlatego, że pół godziny później odjeżdżał ze wsi ostatni autobus do Włodawy. Jeśli dobrze pamiętam, chciały pojechać do Chełma i tam przenocować, chyba u jakiejś starszej pani, którą poznały w pociągu. Niestety już się nie pojawiły, ale o tym dowiedziałem się dopiero następnego dnia rano i to nie od razu. Najpierw okazało się, że dziewczyny nie zostawiły klucza u pana Stanisława. Trochę mnie to zdziwiło, pomyślałem jednak, że pewnie przedłużył im się spacer po lesie i postanowiły u mnie przenocować, ale na plebanii zastałem tylko nietknięte plecaki. Wtedy zadzwoniłem na milicję. Było jeszcze przed ósmą.

Czułem, że oczy mi wilgotnieją. Musiałem zmienić temat, żeby się nie rozbeczeć. Zerknąłem na niego spode łba, powstrzymując łzy.

– Od dawna jest tu ksiądz proboszczem?

– Niespełna sześć miesięcy, ale nie zagrzeję w Radoszy zbyt długo miejsca. Coraz mniej ludzi tu mieszka, zdecydowanie więcej umiera, niż się rodzi, a młodzi coraz częściej przeprowadzają się do dużych miast, gdzie łatwiej zdobyć pracę, dlatego w diecezji planują połączyć kilka okolicznych parafii w jedną. Proboszczem zostanie pewnie jeden z moich starszych kolegów. Mnie wyślą w inne miejsce.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową, choć tak naprawdę myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Wyobrażałem sobie scenę, którą mi przed chwilą opisał. Widziałem ją dokładnie, moją ukochaną córeczkę, wesołą i pełną energii. Ucieszyłem się, że była szczęśliwa, podniosło mnie to na duchu, chyba nawet lekko się uśmiechnąłem. Zrobiłbym wszystko, żeby znów móc ją zobaczyć. Niestety Joasia nie żyła i nic nie mogło już tego zmienić.

– Panie Witoldzie. – Głos księdza dobiegał z daleka.

Widziałem jak powoli podnosi się z krzesła, odstawia je na bok i kładzie rękę na moim ramieniu, ale dopiero dotyk wyrwał mnie z zamyślenia. Patrzył mi prosto w oczy, wyraźnie zafrasowany.

– Nie chcę być nieuprzejmy, ale za chwilę muszę odprawić poranne nabożeństwo. Przyjdzie prawdopodobnie większość mieszkańców, więc wolałbym się nie spóźnić.

Wstałem nieco zakłopotany. Nie chciałem stawiać go w niezręcznej sytuacji. Miał swoje obowiązki, a ja zacząłem odstawiać szopkę. Wprawdzie się nie rozryczałem, trochę jednak się rozkleiłem. Każdy normalny człowiek czułby się na jego miejscu zażenowany, a on wyglądał nie tylko na normalnego, ale i na porządnego.

– Oczywiście – wydukałem. – Przepraszam.

– Proszę nie przepraszać, to wyjątkowa sytuacja – powiedział to takim tonem, jakby chciał się przede mną usprawiedliwić. – Będę celebrował mszę za świętej pamięci siostrę Adelę, która zamieszkała we wsi w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Miejscowa społeczność wiele jej zawdzięcza, dlatego każdego roku, w dniu jej imienin, które wypadają właśnie dzisiaj, dwudziestego trzeciego listopada, odbywa się wotywa z prośbą o wieczny pokój dla jej duszy. – Uśmiechnął się. – To kolejna z wielu tutejszych tradycji.

Pokiwałem głową, patrząc, jak podchodzi do wieszaka.

– Byłbym zapomniał. – Obrócił głowę w moją stronę, owijając wokół szyi czarny szalik. – Załatwiłem panu nocleg u pani Anny, wdowie po kowalu.

Zbaraniałem. Załatwił? Niby kiedy? Przecież nie poszedł do niej w środku nocy, a telefon miał tu pewnie tylko on. No, może jeszcze sołtys.

Musiałem wyglądać na zaskoczonego, lub księżulek czytał w ludziach równie dobrze co w książkach, bo nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, dodał:

– Rozmawiałem z nią wczoraj, jak tylko się dowiedziałem, że pan przyjedzie. Dzwonił do mnie rano w tej sprawie sam komendant z Włodawy.

Romek, pomyślałem. Jak zwykle zadbał o znacznie więcej, niż prosiłem.

– Spodziewałem się, że zechce pan zostać we wsi na kilka dni. A ponieważ u mnie, jak zdążył się pan już przekonać, nie ma zbyt wiele miejsca, od razu pomyślałem o pani Annie. – Narzucił na plecy płaszcz, włożył kapelusz. – Mam nadzieję, że o pana zadba. Może pan teraz do niej pójść, odświeżyć się, przespać. – Spojrzał na mnie. – Na pewno się to panu przyda. Jeśli będzie pan miał później ochotę ze mną porozmawiać, zapraszam. Drzwi plebanii są dla pana otwarte. – Otworzył je na oścież. – Trafi pan do niej bez problemu. Wystarczy, że zejdzie pan do głównej drogi i skręci w lewo. To czwarty dom po prawej. Zapamięta pan?

Kiwnąłem głową.

– Proszę się nie martwić, nie będzie zaskoczona. Spodziewa się pana dzisiaj.

Ani drgnąłem. Stałem, gapiąc się na niego jak idiota.

– Coś nie tak? – zapytał.

To wszystko wydało mi się trochę dziwne. Czyżby Kołkowski miał rację?

– Zastanawiam się, dlaczego mnie ksiądz nie namawia do udziału w mszy? – wypaliłem.

Uśmiechnął się rozbawiony. Nie udawał, taki po prostu był. Naturalny i spontaniczny. To mi wystarczyło. Poczucie irracjonalności zniknęło, rozpływając się w chłodnym strumieniu powietrza, który wtargnął przez otwarte drzwi do przedsionka.

– A przyszedłby pan?

Nie odpowiedziałem. Odwzajemniłem tylko uśmiech, zarzucając stelaż na ramię.

– No właśnie. – Wyszczerzył zęby, odwrócił się i wyszedł z plebanii.

Pieprzony jasnowidz, pomyślałem.

Ruszyłem w kierunku drzwi. Przekraczając próg, spojrzałem mimochodem na nadproże. W kamieniu był wykuty łaciński napis. Widok znanej sentencji sprawił, że przeszył mnie dreszcz. Kiedyś uważałem ją za szczyt hipokryzji, drwiłem z jej znaczenia. Tym razem poczułem nieuzasadniony niczym niepokój.

Dla niektórych były to jedynie dwa słowa. Dla innych aż dwa słowa. Deus vult.2 Dewiza pierwszych krzyżowców.

Czytaj dalej

1 Część pieca kuchennego przeznaczona do pieczenia i przechowywania ciepłych potraw.

2 Bóg tak chce.

POWIĄZANE WPISY