Rozdział 4
WSTRZĄS
Minąłem ruiny dwóch domów. Wyglądały żałośnie. Powybijane szyby, mech na zmurszałych ścianach, spróchniałe i połamane krokwie, ciemność wyzierająca przez okna, walające się wokół resztki płyt z eternitu. Nigdzie nie widziałem ludzi. Byłem zupełnie sam, jakbym się znalazł w koszmarnym śnie. Słyszałem jedynie dochodzące z oddali ujadanie psów i szum płynącego wzdłuż drogi strumienia. Ta wieś nie podupadła, lecz stoczyła się na dno piekielnej otchłani. Na domiar złego zaczęło siąpić. Nawet pogoda była tutaj parszywa.
Nieco dalej droga skręcała ostro w lewo. Nie rosło tu ani jedno drzewo, nie było żadnych krzewów, przede mną rozpościerały się jedynie zaorane pola. Zdaje się, że miejscowi uprawiali ziemniaki, bo w kilku miejscach dostrzegłem rzędy szerokich na kilka i długich na kilkadziesiąt metrów kopców, w których przechowywano zebrane latem plony. Niektóre były częściowo odkryte, przy innych leżały sterty słomy oraz hałdy ziemi. Nigdy nie widziałem, jak usypuje się kopce i kompletnie się na tym nie znałem, ale wszystko wskazywało na to, że rolnicy przygotowywali się do zabezpieczenia pryzm dodatkową okrywą. Noce były już mroźne, jesień miała się powoli ku końcowi. Domyśliłem się, że musiała to być standardowa procedura przed zimą.
Tuż za zakrętem stała mała buda. Przypominała nadmorskie domki letniskowe z dykty. Okna i drzwi były zakratowane, na ścianie, pod starą lampą z pękniętym kloszem, wisiała poobijana skrzynka pocztowa. Podszedłem bliżej. Ściany były zawilgocone i zagrzybione, po farbie zostało mgliste wspomnienie. Nie wiem, po co ktoś zakładał kraty, skoro solidny kopniak wystarczył, żeby dostać się do środka.
Wyglądało mi to na wiejski sklep. Oczywiście nie było żadnego szyldu, napisu, czy choćby kartki z godzinami pracy. Na uchylonych kratach drzwiowych wisiała jedynie otwarta kłódka. Chwyciłem bez wahania za klamkę i wszedłem do środka. Potrzebowałem informacji i schronienia przed nasilającym się deszczem.
Na półkach leżało niewiele artykułów. Chleb, trochę puszek i słoików. Głównie paprykarz, konserwy turystyczne, dżemy. Olbrzymia waga z zardzewiałymi odważnikami zajmowała połowę miejsca na ladzie. Trzymali ją chyba dla ozdoby, bo nie dostrzegłem niczego, co można byłoby tu zważyć. Co ciekawe nie zauważyłem nigdzie alkoholu, ale byłem pewien, że musieli go mieć w sprzedaży.
Patrząc na marnej jakości produkty, zdałem sobie sprawę, że niezbyt dobrze się czuję. W domu Anny zjadłem śniadanie z wielkim apetytem, wszystko mi smakowało. Teraz zaczęło mnie mdlić. Nic dziwnego. Przez ostatni tydzień przykładałem do ust jedynie gwint butelki. Żołądek miał prawo się zbuntować.
Pomyślałem, że butelka jasnego dobrze mi zrobi. Kilka łyków złocistego napoju powinno pobudzić soki trawienne do działania. Poza tym miałem wiele do przemyślenia, a powolne sączenie piwa zawsze dobrze mnie do tego nastrajało. Niestety w środku nie było nikogo poza mną. Odchrząknąłem głośno, ale nikt się nie pojawił. Dopiero po drugim razie sklepowa wyszła z zaplecza. Musiała otworzyć sklep tuż przed moim przyjściem, bo zapinała dopiero guziki założonego chwilę wcześniej fartucha.
To była ta sama kobieta, której wpadłem w oko pod kościołem. Zaskoczona moim widokiem zaczerwieniła się jak podlotek. Zaczęła nawet poprawiać nerwowo włosy. Najwyraźniej nie spodziewała się, że tutaj zajrzę.
Obrzuciłem ją szybkim spojrzeniem. Miała zmysłowe kształty. Biały fartuch opinał ciało, uwydatniając atuty figury, rozpięte od góry guziki tworzyły głęboki dekolt, który odsłaniał znacznie więcej, niż powinien. Trudno było oderwać wzrok.
– Dzień dobry – wydukałem, zdając sobie sprawę, że gapię się na obfite piersi. – Piwo poproszę.
Odzyskała pewność siebie. Uśmiechnęła się kokieteryjnie, opierając łokciami o ladę.
– Niestety trzynasta1 jeszcze nie minęła – powiedziała to takim tonem, jakby zaczynała flirt.
Zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy, choć miałem ochotę patrzeć na coś innego. Od razu to dostrzegła. Nie wyglądała na speszoną ani zawstydzoną. Wręcz przeciwnie. Była wyraźnie zadowolona z wrażenia, jakie na mnie wywarła. Chyba ją to bawiło. Postanowiłem wykorzystać okazję.
Podciągnąłem rękaw na lewej ręce i chociaż ewidentnie było widać, że nie mam zegarka, zerknąłem teatralnie na nadgarstek, udając, że sprawdzam, która jest godzina.
– Już za pięć minut trzynasta2 – zanuciłem, lekko się uśmiechając.
Wybuchnęła śmiechem, wyjmując spod lady butelkę Kmicica.
– Wie pani, gdzie mieszka Stasiu? – zapytałem, wyciągając z kieszeni portfel.
– Każdy wie – odpowiedziała.
Odniosłem wrażenie, że celowo się ze mną droczyła, ale nie podjąłem gry. Posłałem jej jedynie pytające spojrzenie, dając do ręki kilka banknotów.
– Na samym końcu wsi. To ostatni dom pod lasem. – Wydała resztę. – Długo pan u nas zabawi?
Wzruszyłem ramionami.
– Dwa, może trzy dni.
Kiwnęła głową.
– Proszę do mnie zajrzeć, gdyby pan czegoś potrzebował. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Mam w ofercie znacznie więcej, niż jest na półkach.
Ton głosu i mimika były więcej niż wymowne. Nawet idiota domyśliłby się, że nie miała na myśli zakupów.
– Będę o tym pamiętał. – Uniosłem piwo w geście podziękowania i wyszedłem na zewnątrz.
Deszcz przybrał na sile. Na szczęście dach sklepu dawał wystarczającą osłonę. Nie miałem ochoty moknąć. Otworzyłem Kmicica o kratę, oparłem się plecami o ścianę i upiłem szybko dwa łyki, ciesząc się kojącym wpływem, jaki wywarły na mój obolały żołądek.
—
Byłem w połowie butelki, gdy dostrzegłem małą karteczkę płynącą w formującej się szybko strudze deszczu.
Zwróciłem na nią uwagę, bo wyglądała identycznie jak kartka, w którą wpatrywałem się pod murem cmentarza. Nie chodziło jedynie o kształt. Tak jak poprzednio dostrzegłem niewyraźny tekst, którego ponownie nie udało mi się odczytać. Byłem ciekaw tych kilku słów, ale nie na tyle, żeby wyjść na deszcz, by przyjrzeć się im z bliska. Patrzyłem więc, jak karteczka się oddala, aż w końcu zniknęła mi z oczu.
Chwilę później na drodze pojawiły się cztery postaci. Trzech rosłych mężczyzn i olbrzym. Okrągłe twarze, szerokie bary, pewny siebie, powolny chód. Typowe, twarde wiejskie zakapiory.
Szli jeden obok drugiego, nie zważając na deszcz. Przypominali goryle brnące leniwie przez nawiedzony ulewą las tropikalny. Wydawali się spokojni, ale były to jedynie pozory. Biła od nich siła, której zdrowy rozsądek nie pozwalał lekceważyć.
Zauważyli mnie, jak tylko wyszli zza zakrętu. Kątem oka dostrzegłem, że wymienili szybko kilka słów, krzywo mi się przyglądając. Był wśród nich ryżawy brodacz, który stał pod kościołem obok sklepowej.
Odstawiłem butelkę na parapet i odpaliłem papierosa, starając się na nich nie patrzeć. Od razu wyczułem, że należą do grona facetów, którzy szukają okazji do zaczepki. Nie przejąłem się. Czekałem spokojnie na rozwój wypadków.
Tuż przed sklepem rudzielec szturchnął wielkoluda łokciem pod żebro.
– Patrz no, Hawro, kolejny przybłęda się przypałętał.
Nie zareagowałem. To był najsłabszy osobnik w stadzie, który próbował przypodobać się samcowi alfa. Mocny jedynie w gębie i w grupie. Niestety tego samego nie dało się powiedzieć o olbrzymie, który mu towarzyszył.
Facet musiał uprawiać w przeszłości zapasy, i to przez wiele lat, bo jego uszy były mocno zdeformowane. Oba płatki wyglądały jak kalafiory. Charakterystyczny znak tarzających się godzinami po macie zawodników. Chodził też jak typowy zapaśnik. Był lekko pochylony, a ręce, nieznacznie zgięte w łokciach, miał delikatnie wyciągnięte do przodu, gotowe, by w każdej chwili coś chwycić. Wyglądał na twardziela i z pewnością był groźny. Wiedziałem to, bo w przeszłości zdarzało mi się mierzyć z podobnymi typami.
Byłem wtedy na studiach i zafascynowany bestią, którą odkryłem w sobie w trakcie bójki z Jankiem, sprawdzałem się z każdym, kto miał na to ochotę. Rywali nie brakowało. W tamtych czasach chojraków spotykało się niemal na każdym kroku. Co drugi marzył o tym, żeby być Złym. Ja mierzyłem znacznie wyżej. Chciałem być gościem, który w realnym świecie potrafiłby wytrzeć nim podłogę. Możliwe, że dzięki temu nastawieniu wygrywałem.
Ulicznicy prawie nigdy nie stanowili problemu. Jedynie zawodowi sportowcy potrafili zawiesić wysoko poprzeczkę.
Bokserzy byli przewidywalni, ciężarowcy nieruchawi, choć nieustępliwi, judocy od czasu do czasu sprawiali kłopoty. Najgroźniejsi okazywali się zawsze zapaśnicy. Silni i zwinni. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, umieli nie tylko skutecznie łapać i przewracać, ale także uderzać. Cechowała ich wszechstronność, dzięki której potrafili zaskakiwać. Wtedy była to jednak zabawa, szczeniacka próba sił, teraz sytuacja wyglądała inaczej.
Hawro nawet na mnie nie zerknął. Prawdopodobnie uznał, że jestem karaluchem, którego w każdej chwili może rozdeptać. Trudno się dziwić. Facet był potężny. Patrzyłem na minimum sto dwadzieścia kilogramów twardego mięcha. Krótko ostrzyżony, z sumiastym wąsem. Wyglądał jak atleta z lat dwudziestych. Na twarzy miał paskudną bliznę, która zaczynała się wysoko na czole, przecinała lewe oko i kończyła na żuchwie. Zapewne pamiątka po nożu albo siekierze. Wolałem nie wyobrażać sobie, co zrobił z typem, który zadał mu tę ranę. Jeśli gość przeżył, to na pewno bez czucia w nogach.
Wielkolud podszedł do drzwi sklepu, nie przejmując się spływającymi po twarzy kroplami deszczu.
– Szykuj mordę, książę – wycedził przez zęby, splunął mi pod nogi i wszedł do środka.
Przyznaję, że trochę mnie zaskoczył. Spodziewałem się słownych zaczepek, być może małej przepychanki, ale nie tego. Najwyraźniej olbrzym nie miał zamiaru tracić czasu na błahostki. Wchodząc do sklepu, dał mi jedynie czas na zastanowienie. Mogłem przyjąć wyzwanie albo wziąć nogi za pas.
– No co? – Rudzielec najwyraźniej nie zrozumiał, że wszystko, co miało zostać powiedziane, zostało już powiedziane. – Zapomniałeś języka w gębie, czy jak? Słyszeliśmy, że prawdziwy z ciebie kozak – dodał drwiąco. – Podobno trząsłeś Adasiem, aż biedak zeszczał się w portki.
Więc o to chodziło!
– Może i jest przygłupem, ale to jeden z nas, a my dbamy o swoich. – Spoważniał. – Dawaj portfel i szlugi i spierdalaj albo zaraz sam zeszczasz się w gacie.
Cholerny garbus nie tracił czasu. Zaraz po tym, jak odprowadził mnie do Anny, musiał wrócić do kościoła i wszystko im opowiedzieć. To z kolei oznaczało, że wiedział na temat Biesa znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Byłem przekonany, że coś ukrywał. Prawdopodobnie przestraszył się, że to odkryję, dlatego postanowił przepędzić mnie ze wsi, wykorzystując miejscowych osiłków.
Poczułem budzącą się gdzieś w środku wściekłość. Nie miałem ochoty słuchać paplaniny rudzielca. Nigdy nie lubiłem, jak ktoś ze mnie kpił, zawsze źle to znosiłem.
– Jaja ci urosły, bo jesteś z koleżkami? – Wypaliłem, patrząc mu w oczy. – Czy stara dała ci w domu wycisk i próbujesz odreagować?
Zatkało go.
– No co? – Zabawiłem się w echo. – Zapomniałeś języka w gębie, czy jak?
Nie wiem, dlaczego tak się zachowałem. Czasy, kiedy pod byle pretekstem wdawałem się w bójki, minęły bezpowrotnie wiele lat temu. Tak naprawdę w całym swoim dorosłym życiu nigdy na poważnie się nie biłem. Bałem się. Nie tego, że oberwę. Potrafiłem przyjmować ciosy równie dobrze, jak zadawać. Mój lęk budziło coś innego.
Od zawsze czułem, że bestia, którą w sobie ukrywałem, wyczekiwała okazji, żeby wyrwać się na wolność. Raz prawie na to pozwoliłem, ale później gorzko tego żałowałem. Stanąłem wtedy w obronie kobiety, którą zapijaczony mąż okładał bez opamiętania pięściami. Po wszystkim musiała po niego przyjechać karetka. Skończyło się na kilku złamaniach, nikt nie zawiadomił nawet milicji, pamiętam jednak, że przestraszyłem się nie na żarty, kiedy zdałem sobie sprawę, że facet mógł skończyć na wózku, lub, co gorsza, dwa metry pod ziemią. Zrozumiałem, że moja mroczna strona jest groźniejsza niż sądziłem. Nie umiałem jej w pełni okiełznać. Byłem na to zbyt słaby. Dopiero miłość Urszuli pomogła mi uwięzić ją na stałe w okowach.
Czasami czułem, jak bestia szarpie się i wyje, gryząc krępujące ją kajdany. Była dzika i nieobliczalna. Właśniejej się bałem. Wiedziałem, że jeśli ją uwolnię, stracę nad sobą panowanie i wyrządzę krzywdę komuś lub sobie, bez względu na konsekwencje. Wiedziałem, że wówczas nic nie będzie miało znaczenia. Że będę niszczył, dopóki sam nie zostanę zniszczony. To przerażało mnie najbardziej. Z tego powodu unikałem konfrontacji, które mogłyby przebudzić moje drugie ja. Dziś jednak coś ewidentnie mnie do tego pchało. I chyba wiedziałem co.
Po śmierci Joasi wpadłem w otępienie. Piłem, nie myślałem klarownie. Wszystko przysłaniał ból, na niczym mi nie zależało. Ale w ciągu ostatnich godzin wszystko się zmieniło. Wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy, pojawiły się wątpliwości oraz pytania, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.
Jeśli moją córkę faktycznie zabił Bies ukrywający się gdzieś w cieniu starego lasu, to zamierzałem go dopaść i własnoręcznie ukręcić łeb. Nie miało znaczenia, czy był demonem, czy człowiekiem. Jeśli w ogóle istniał, to żył, a jeśli żył, to można go było życia pozbawić. Dokładnie to chciałem zrobić. Pałałem żądzą zemsty. W końcu to sobie uświadomiłem.
W pierwszej kolejności musiałem ustalić, co naprawdę się tu wydarzyło, a do tego potrzebowałem głowy wolnej od zmartwień i mrocznych myśli. Nie miałem wyboru. Musiałem wyrwać się z otępienia, w którym wciąż tkwiłem. Najwyraźniej pierwsza zrozumiała to moja podświadomość, podpowiadając, co należy zrobić. To nie mogło być byle co, lecz coś, po czym mógłbym się odrodzić. Potrzebowałem wstrząsu i do tego w tej chwili dążyłem.
Moje słowa nie pozostawiły rudzielcowi wyboru. Żeby zachować twarz, musiał postawić wszystko na jedną kartę i tak właśnie zrobił. Zjeżył się, rzucił kurwą i ruszył w moją stronę. Niestety w tym samym momencie otworzyły się drzwi sklepu. Na zewnątrz wyszedł Hawro, trzymając w rękach cztery otwarte Kmicice. Wystarczyło, że zerknął na koleżkę, a ten zatrzymał się w połowie ruchu. Zastygł, jakby grali w Raz, dwa, trzy! Baba Jaga patrzy! Olbrzym podszedł powoli do kumpli i dał każdemu po butelce piwa, potem odwrócił się w moją stronę.
– Ochłoń, książę. – Musiał słyszeć przez ścianę naszą wymianę zdań. – I ty też się uspokój. – Spojrzał na rudego. – Obiecałem twojej żonie, że nie dojdzie do draki. – Ponownie obrócił się twarzą do mnie. – Poczęstuj pan papierosem na zgodę i zapomnijmy o sprawie.
Lepszego prezentu nie mógł mi ofiarować. Zaciągnąłem się głęboko, czując nagły wzrost tętna.
– Nie palę – odpowiedziałem, wypuszczając dym z płuc i rzucając w niego niedopałkiem.
Mimo dużej wagi i masywnej budowy ciała był zabójczo szybki. Zdecydowanie szybszy niż się spodziewałem. W ogóle nie był spięty. Zaatakował na pełnym rozluźnieniu, ale to ja go sprowokowałem, byłem więc przygotowany. Czekałem tylko na odpowiedni moment, a kiedy w końcu nadszedł, uwolniłem bestię.
W ułamku sekundy ogarnęła mnie euforia, każdy zmysł stał się ostry jak brzytwa. Poczułem odór jego potu przebijający się przez wykrochmaloną koszulę, widziałem każdy ruch, wydawało mi się nawet, że słyszę bicie serca.
Uchyliłem się bez najmniejszego problemu, patrząc jak pięść wielkoluda przeszywa powietrze, miażdżąc napotkane krople deszczu. Hawro wyglądał na zaskoczonego. Prawdopodobnie niezbyt często nie trafiał w cel.
Nie było sensu czekać na kolejny ruch olbrzyma. Byłem praworęczny, ale petardę miałem w lewej i właśnie lewą wyprowadziłem cios.
Domyślałem się, że miał szczękę twardą jak kowadło, dlatego nie w nią starałem się trafić. Celne uderzenie w żuchwę z pewnością by go powaliło, ale było więcej niż prawdopodobne, że przy okazji połamałbym wszystkie palce. Zacisnąłem więc dłoń w pięść i huknąłem z całej siły jej najtwardszą częścią, czyli kantem, w prawe ucho Goliata.
Nikt nigdy mnie tego nie uczył. Będąc w liceum, widziałem jedynie, jak sąsiad z kamienicy, w której mieszkałem przez wiele lat z rodzicami, osławiony w późniejszych latach organizator nielegalnych walk na wrocławskim Trójkącie3 Antoni Szangala, uśpił w ten sposób niemal dwukrotnie większego od siebie faceta. Wystarczył jeden cios. Pamiętam, że zrobiło to na mnie olbrzymie wrażenie.
Metoda była ryzykowana. Wymagała bardzo dużej precyzji. Jej zaletą była jednak niezawodność. Nie znałem nikogo, kto po celnym uderzeniu byłby w stanie ustać na nogach. Hawro również nie zdołał. Musiałem trafić idealnie, bo runął jak długi w kałużę.
Uczucie było niesamowite. Upojenie. Ekstaza. Zachwyt. Jak zwykle nie znajdowałem słów, którymi mógłbym opisać stan, w którym się znajdowałem. Bestia tryumfowała, teraz mógł nadejść wstrząs. Byłem gotowy.
Spojrzałem na pozostałą trójkę. Zamarli, wybałuszając z niedowierzaniem gały na pozbawionego świadomości lidera.
– Co jest z wami, dziewczynki?
Oprzytomnieli, spojrzeli po sobie i z wściekłością odrzucili butelki. Przez chwilę patrzyłem na spienione piwo, wylewające się w błoto, potem podniosłem wzrok. Możliwe, że przypomnieli sobie słowa hymnu o Napoleonie, bo skoczyli na mnie jednocześnie, zasypując gradem ciosów.
Nie zapamiętałem zbyt wiele z tego, co się później wydarzyło. Wiem tylko, że zanim zwaliłem się na ziemię, zdążyłem złamać rudzielcowi nos. Próbowałem się jeszcze podnieść, ale niewiele z tego wyszło. Na mojej twarzy wylądował obcas, oczy zalała krew. Chwilę później zapadła ciemność.
1 W latach 1982 – 1990 obowiązywał w Polsce zakaz sprzedaży napojów zawierających alkohol o stężeniu powyżej 4,5 procenta przed godziną 13:00.
2 Za dziesięć trzynasta, Shakin’ Dudi
3 Trójkąt Bermudzki – potoczna nazwa cieszącej się złą sławą części Wrocławia, której trzy główne ulice (Pułaskiego, Traugutta i Kościuszki) tworzą charakterystyczny trójkąt.