Home » BIES. Rozdział 5. Blady facet, wątła staruszka

BIES. Rozdział 5. Blady facet, wątła staruszka

by Przemek

Rozdział 5

PRZEBUDZENIE

Miałem przedziwny sen. Był tak realny, że niemal uwierzyłem, że dzieje się naprawdę.

Ktoś wlókł mnie po ziemi. Moja głowa podskakiwała bezwładnie na nierównościach, pod plecami czułem kamienie i korzenie. Nie mogłem nic zrobić. Przez dłuższą chwilę nie byłem nawet w stanie otworzyć oczu. Gdy się to w końcu udało, zobaczyłem nadzwyczaj wysokiego, żylastego mężczyznę. Był nagi i nienaturalnie blady. Ciągnął mnie bez najmniejszego wysiłku, trzymając prawą ręką za nogę. Miał rozciętą skórę tuż nad nadgarstkiem. Rana wyglądała na głęboką. Zdziwił mnie fakt, że nie krwawiła.

Dryblas musiał wyczuć, że mu się przyglądam, bo po kilku krokach się zatrzymał i powoli obrócił w moją stronę. W siwe włosy i długą brodę miał powtykane suche liście, żołędzie i szyszki. Jego oczy błyszczały błękitem, twarz nie wyrażała żadnych emocji.

Spojrzał na mnie. Byłem pewien, że nie poruszył ustami, a jednak usłyszałem głos. Dostojny i bardzo spokojny.

– Śpij.

Zabrzmiało to jak rozkaz, któremu nie potrafiłem się przeciwstawić. Starałem się walczyć, ale powieki zaczęły opadać na przekór mojej woli.

Najpierw postać chudego wielkoluda zrobiła się nieostra, po chwili zniknęła zupełnie. Zatopiłem się ponownie w błogiej ciemności.

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Kiedy się ocknąłem, leżałem na drewnianej podłodze. Wszędzie wokół wisiały pęki ziół, wypełniając pomieszczenie intensywnym zapachem. Rozpoznałem najbardziej znane. Rumianek, miętę, szałwię, dziurawiec, lipę. Były też warkocze czosnku i cebuli. Na półkach stały różnej wielkości butelki wypełnione podejrzanymi miksturami oraz słoje pełne maści i najróżniejszych paskudztw. Wnętrze oświetlały płonące w otwartym kominku szczapy i stojące gdzieniegdzie świece. Było w miarę czysto i przytulnie. Właśnie tak wyobrażałem sobie zawsze chatę wiejskiego znachora.

Z trudem uniosłem głowę. Przy drewnianym stole zawalonym korzeniami i ziołami siedziała wątła staruszka. Patrzyła na mnie, ugniatając coś intensywnie w niewielkim moździerzu. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się pod nosem.

W życiu nie widziałem tak chudej i pomarszczonej kobiety. Musiała mieć ze dwieście lat. Jeśli nie więcej.

Chciałem się podnieść, ale nie dałem rady. Ledwo ruszałem rękoma. Dziewczynki nieźle mnie skatowały.

– Spokojnie, synku – babcia zaskrzeczała nieprzyjemnie. – Lepiej się nie ruszaj, porządnie oberwałeś.

Wstała od stołu, rozprostowując ciemną spódnicę. Nosiła postrzępiony wełniany sweter i pokryty plamami góralski kożuszek, tu i ówdzie zacerowany. Na głowie miała wyblakłą, jasnoczerwoną chustę z frędzlami zawiązaną po cygańsku z tyłu, a nie pod brodą.

Podeszła do mnie powoli, przykucnęła, lewą ręką przytrzymała mi głowę, prawą przystawiła do ust mały kubek z gorącym naparem. Skórę na dłoniach miała cienką jak pergamin. Widziałem każdą żyłkę i ścięgno.

– Wypij to.

Zapach nie zachęcał do spożycia.

– Śmierdzi.

– Pij, mówię! – Przycisnęła mi kubek do ust i przechyliła.

Prawie się zakrztusiłem. Cholerstwo było trochę gorzkie, ale nie smakowało najgorzej.

Poczekała, aż wszystko wypiję, potem oparła moją głowę o podłogę. Odniosłem wrażenie, że na jej prawej ręce, tuż nad nadgarstkiem, zobaczyłem głębokie rozcięcie. Nie miałem jednak pewności. Równie dobrze mógł to być cień.

– Niedługo poczujesz się lepiej. – Podniosła się z wysiłkiem, odstawiła kubek na stół i wyraźnie z siebie zadowolona usiadła na wysłużonym taborecie.

– Kim pani jest? – wybełkotałem. – I gdzie ja jestem?

Ponownie uśmiechnęła się pod nosem.

– Nazywam się Leszy Danuta, ale miejscowi mówią mi Stara albo Babka Danusia. – Mówiła powoli i spokojnie. – Znam się na ziołach, odbieram porody, umiem oczyszczać i zaszywać rany. Jak trzeba to i kości nastawię. A ciebie znalazłam niedaleko chałupy. Drwale cię tu porzucili nieprzytomnego, skurwysyny jedne. Ledwo żeś dychał. Trochę trwało zanim cię zatargałam do środka, ale nie dziwota. Stara już jestem, a z ciebie kawał chłopa. – Wyciągnęła z kieszeni tytoń i bibułę i zaczęła skręcać papierosa. Chyba lubiła dobrze zapalić, bo nieforemny skręt miał grubość cygara. – Obejrzałam cię i opatrzyłam co trzeba. Nic ci nie będzie, kości wszystkie masz całe. Może tylko jedno złamane żebro. – Spojrzała na mnie. – I na co ci to było, synku? Z drwalami nie ma żartów. Dranie mogli ci zrobić krzywdę.

Na chwilę zamknąłem oczy. Nie miałem ochoty się tłumaczyć, ale staruszka mi pomogła i to bezinteresownie. Byłem jej winien przynajmniej szczerość.

– Nie zrozumiesz tego, babciu… – Obróciłem głowę w jej stronę. – Potrzebowałem tego. Musiałem się oczyścić, a oni byli kubłem zimnej wody, którym spłukałem z siebie brud. Rozumiesz?

Odsłoniła w szerokim uśmiechu pozbawione zębów dziąsła.

– No to nieźle cię wyszorowali, synku! Nie ma co! – Zarechotała donośnie. – Często zażywasz takich kąpieli? – Rozbawiona klepnęła się w uda. Tak mocno, że pomyślałem, że je połamie.

Wybuchnąłem śmiechem. Kosztowało mnie to sporo bólu, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Musiałem to staruszce przyznać, miała poczucie humoru.

– Wszystko rozumiem, synku, wszystko rozumiem. – Rozbawiona wsadziła do ust kopciucha, przytknęła do końca zapaloną zapałkę i lekko się zaciągnęła. Tytoń rozżarzył się jasną czerwienią. – Ale nie jestem pewna, czy ty rozumiesz? – Wypuściła dym z płuc, przyglądając mi się uważnie. – Po co szukasz Biesa?

Uśmiech zamarł na mojej twarzy. Wiedziała kim jestem? Oczywiście, przecież wszyscy wiedzieli tu wszystko o wszystkich. Tyle tylko że nie szukałem Biesa. Na razie węszyłem. Chciałem zdobyć informacje na jego temat, dowiedzieć się, czy na pewno miał coś wspólnego ze śmiercią Joasi. A jeśli faktycznie był za to odpowiedzialny… Tak, wtedy bym go szukał.

Zerknąłem na Babkę. Czyżby sugerowała, że Bies jest mordercą? Dlaczego miałaby to robić w tak zawoalowany sposób? I skąd, do cholery, wiedziała, że będę miał zamiar go odnaleźć? Przecież nie wypisałem sobie tego na czole. Czytała w myślach, czy co?

– Skąd wiesz, że go szukam, babciu?

Nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę przypatrywała mi się wnikliwie.

– Widzę więcej, niż ci się wydaje, synku.

Wytrzymałem natarczywe spojrzenie.

– W takim razie wiesz, że moja córka zginęła w waszym cholernym lesie. – Czułem, jak budzi się we mnie gniew. – Jeśli to on ją zamordował, odnajdę go i wypruję flaki!

Albo miałem zwidy, albo oczy staruszki rozbłysły na moment nienaturalnym błękitem.

– Więc nie rozumiesz.

Miałem dość. Chciałem wstać, chwycić za zasuszone ramiona i potrząsnąć na tyle mocno, żeby zaczęła mówić jaśniej. Niestety nie byłem w stanie się podnieść. Jakaś niewidzialna siła trzymała mnie na podłodze, ledwo się ruszałem.

– Niby czego nie rozumiem? Który ojciec na moim miejscu nie chciałby wymierzyć sprawiedliwości?

Babka zaciągnęła się olbrzymim papierochem.

– Wielu próbowało, nikomu się nie udało. – Miała dziwnie beznamiętny głos. – Masz w sobie rzadko spotykaną siłę, synku, dobrze to widzę. Ale czy ci jej wystarczy, żeby zmierzyć się ze samym sobą? Będziesz musiał się zmienić, a to nigdy nie jest łatwe.

Wyglądało na to, że Babka wie to i owo. Musiałem zachować spokój. Tylko w ten sposób mogłem się czegoś dowiedzieć.

Odetchnąłem głęboko, przymykając na chwilę oczy.

– To on ją zabił?

Kiwnęła głową.

– Kim on jest, babciu? Co o nim wiesz?

– A co chciałbyś wiedzieć, synku?

Spojrzałem w stare, niebieskie oczy.

– Wszystko.

Uśmiechnęła się smutno.

– Nikt nie wie wszystkiego, synku, ale powiem, ile mogę. Tyle jestem ci winna.

Nie wiem, co i dlaczego była mi winna. Zresztą nie miało to teraz znaczenia. Chciała mówić, a ja potrzebowałem informacji, byłem więc gotów słuchać i nie zadawać pytań. Miałem jedynie ochotę zapalić. Z trudem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kożucha, ale nie zdołałem wyciągnąć papierośnicy.

– Pomożesz, babciu? Zapaliłbym.

Kucnęła przy mnie, odchyliła kożuch, wsadziła kościstą dłoń do kieszeni.

– Co tam masz? – Wyciągnęła papierośnicę i zaczęła się jej dokładnie przyglądać. – Czyste srebro – wyszeptała. – Piękna.

Etui było stare, wytarte i porysowane. Zdziwiłem się, że zrobiło na niej aż tak duże wrażenie.

– Dobrze ci radzę, synku, noś ją zawsze przy sobie, bo może ci się przydać, kiedy najmniej się tego będziesz spodziewał.

Spojrzałem zdumiony na staruszkę, ale nic więcej nie powiedziała. Wpatrzona w papierośnicę otworzyła wieczko, wyciągnęła jednego papierosa i włożyła w usta. Dokładnie w to samo miejsce, w którym chwilę temu tkwił wielgachny skręt. Jeśli chciała go w ten sposób odpalić, to skutecznie zniechęciła mnie do palenia.

Patrzyłem ze zgrozą, jak przytyka swojego wymemłanego peta do papierosa i głęboko się zaciąga. Zupełnie jak nałogowiec na nikotynowym głodzie. Byłem pewien, że padnie, ale Babka pokręciła tylko z dezaprobatą głową, wypuszczając z płuc kłęby dymu.

– Słabiutki ten twój tytoń, synku, oj, słabiutki. Nic dziwnego, że młodzi są coraz słabsi, skoro palą byle co. – Rzuciła papierosa pod nogę i zniesmaczona roztarła butem na proch. – Spróbuj mojego. – Zanim zdążyłem zaprotestować, wcisnęła mi zaślinionego skręta do ust.

Zebrało mi się na wymioty. Na szczęście bardziej chciało mi się palić, dlatego delikatnie się zaciągnąłem. Wolałem nie szarżować. Bałem się, że Babka pali smołę, skoro moje fajki nie zrobiły na niej wrażenia.

– Eeee… Palisz jak baba! – prychnęła pogardliwie. – No, dalej! Zaciągnij się mocniej! Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.

Pochylała się nade mną jak kat nad ofiarą. Nie miałem wyboru, poza tym nie chciałem wyjść na mięczaka. Sztachnąłem się porządnie.

Nie wiem, co staruszka paliła, na pewno nie tytoń. Dym nie był gryzący i smakował inaczej, ale nie umiałem tego opisać. Nie przypominało to niczego, co było mi znane. Czułem jedynie, jak rozlewa się powoli po całym ciele. W pewnym momencie pomyślałem, że krąży we mnie orzeźwiający wiosenny wiatr. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że coś się ze mną dzieje. Coś przyjemnego i dziwnego zarazem.

Wciąż leżałem na podłodze, byłem tego w pełni świadomy, ale dałbym sobie głowę uciąć, że moje ciało unosi się na wodzie. Fale delikatnie mną kołysały, zrobiło się ciepło, przestałem odczuwać ból. Wszystko widziałem jak przez mgłę, mimo to myślałem klarownie, nie miałem żadnych wizji. Jakbym był pod wpływem narkotyku, który nie ingerował w sferę psychiki, a jedynie w to, co fizycznie mogłem odczuwać. Babka kucała przy mnie, cicho się śmiejąc.

– Wystarczy ci, synku. – Była tuż obok, ale jej głos dobiegał z oddali. – Nie nawykłeś do tego. – Wyciągnęła skręta z moich ust i sama się zaciągnęła. – Teraz mogę ci wszystko opowiedzieć.

Wstała, podeszła do kominka i wrzuciła na rozżarzone polana kilka szczap drewna, wzniecając dziesiątki iskier. Ogień rozświetlił jej pooraną zmarszczkami twarz.

– Musisz wiedzieć, synku, że nie na człowieka chcesz zapolować. Bies to wcielenie zła, potężny demon, który żyje na tym świecie od zarania dziejów. Potrafi zniewolić większość zwierząt, przejmując ich wygląd i witalność, upodobał sobie jednak wilki. Pewnie dlatego, że jest do nich bardzo podobny. Nosi w sobie tą samą zajadłą drapieżność. Wyłącznie psy stawiają mu opór, ale wieśniacy są w błędzie, myśląc, że ich przed nim ochronią. One tylko go wyczuwają. Ujadają, bo nie są w stanie znieść zapachu demona. Jest dla nich zbyt intensywny i drażniący. W walce z Biesem nie są jednak do niczego przydatne. Mogą nieść wyłącznie ostrzeżenie, nic więcej.

Przerwała na moment i zapatrzyła się w ogień. Jak na razie nie powiedziała niczego konkretnego. Wręcz przeciwnie. Opowieść brzmiała równie niedorzecznie jak legenda o smokach i rycerzach.

– W dawnych czasach widywano go najczęściej w wilczej skórze. – Mógłbym przysiąc, że nie poruszyła ustami, a jednak słyszałem wyraźnie jej głos. – Przemierzał wówczas lasy pod postacią olbrzymiego basiora, gromadząc wokół siebie niezliczone rzesze dzikich współbratymców. Budził wśród ludzi prawdziwą trwogę. – Zamyśliła się. – Ale dzisiaj nie ma już wilczych stad. Od lat nikt nie widział starego basiora. Nie znaczy to jednak wcale, że sczezł w swojej norze. Co to to nie. Demony umieją się dostosować, reagują na zmiany jak kameleon. Bies żyje i ma się dobrze. Potrafi przybrać dowolną męską postać, choć nigdy nie wiadomo jaką. Wątły chłopiec, silny mężczyzna, garbaty starzec. Może być kimkolwiek zechce. Zdradzają go jedynie błyszczące w mroku szmaragdowe oczy. Rzadko kiedy ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Ale trzeba pamiętać, że jest wtedy najsilniejszy.

Wyciągnęła dłonie w stronę płomieni, jakby chciała je zagrzać. Wydawało się, że pomarańczowe jęzory ognia starają się dosięgnąć koniuszków kościstych palców, ale był pewnie złudny efekt gry światła i cienia.

– Karmi się ludźmi, a w zasadzie ich duszami, czerpiąc z nich niezbędną do życia energię – ciągnęła. – Kobiety są mu uległe i to one najczęściej padają jego ofiarami, bo dusze odbiera wyłącznie tym, którzy dobrowolnie mu się oddadzą. Nie potrafi omamić mężczyzn. Wykorzystuje do tego wiły nazywane tu rusałkami. To pomniejsze demony, które wiernie mu służą, żywiąc się resztkami z pańskiego stołu. Zawsze jest ich przy Biesie kilka. Suki kuszą i przyprowadzają mu nieostrożnych wędrowców. Co ciekawe nie zabija chorych na umyśle. Wręcz ich chroni, czasami nawet się opiekuje. Kto raz spotkał demona i przetrwał, zawsze go rozpozna. Bez względu na postać, jaką akurat przybierze.

Odsunęła powoli ręce od kominka. Odniosłem wrażenie, że ogień natychmiast przygasł, ale nie byłem tego wcale pewien.

– W przeszłości ludzie wielokrotnie starali się go zabić. Za każdym razem przegrywali, choć raz byli bliscy zwycięstwa. Kilka stuleci przed nastaniem chrześcijaństwa Słowianie zwołali swoich najstarszych kapłanów, by ci wspólnymi siłami unicestwili demona. Wiedzieli, że potrzebny będzie do tego nie tylko oręż, ale przede wszystkim siła, której człowiek nie ma w sobie zbyt wiele. Zaczęto szukać miejsca wypełnionego naturalną energią, z którego można byłoby ją czerpać i znaleziono je właśnie tu, nieopodal Radoszy. Rósł tam wtedy święty gaj, stare drzewa były piękne i okazałe, w okolicy nie mieszkało wielu ludzi. Okoliczności wydawały się sprzyjające, niestety kapłanom nie udało się zgładzić Biesa. Wielu zginęło, inni odnieśli poważne rany. Ich wysiłek nie poszedł jednak na marne. Demon utracił moc. Został też uwięziony w puszczy, w której stoczono walkę. Do dziś bestia nie jest w stanie zerwać krępujących ją kajdan. Nie może wyjść z kniei. Przynajmniej na razie.

Ostatnie słowa Babki zwróciły moją uwagę. Nie chodziło o ich znaczenie, lecz dobór. Przed bójką z drwalami sam myślałem o bestii i kajdanach, którymi ją w sobie więziłem. Użyłem dokładnie tych samych wyrażeń. Zbieg okoliczności wydawał się zaskakująco dziwny i niepokojący.

– Skutki konfrontacji okazały się dla lasu katastrofalne. Zaledwie w ciągu jednej doby święty gaj przeistoczył się w pozbawione życia grzęzawisko. Z ziemi sączy się tam wciąż energia, ale jest jej zbyt mało, by drzewa zdołały się kiedykolwiek odrodzić. – Staruszka sięgnęła po leżący obok kominka pogrzebacz i poruszyła palącymi się szczapami. – Słowianie byli przekonani, że pozbawiony mocy demon nie będzie stanowił zagrożenia, ale się mylili. Bies zaczął ją powoli odzyskiwać, wysysając energię z dusz zabijanych przez siebie ludzi. Co prawda wciąż nie jest tak potężny jak kiedyś, ale wkrótce będzie wystarczająco silny, by zerwać pętające go okowy. Wówczas wyjdzie ze starego lasu, a na ludzi padnie znów blady strach. – Odłożyła pogrzebacz na miejsce. – Zastanawiasz się pewnie, dlaczego potrzebował na to tylu lat?

Szczerze mówiąc nieszczególnie mnie to interesowało. Opowieść staruszki wydawała się na tyle absurdalna, że w ogóle nie zastanawiałem się nad szczegółami.

– Dusza to najcenniejsza rzecz, jaką posiada człowiek. Jest z nim bardzo mocno powiązana. Nawet demonowi nie jest łatwo rozerwać tej więzi. – Babka mówiła dalej, nie czekając na moją odpowiedź. – Poza tym Bies potrzebuje czasu, żeby móc z niej w pełni skorzystać. Jest jak wąż. Trawi i rośnie bardzo powoli. Ale im większy się staje, tym więcej dusz może wchłonąć. Kiedyś natrafiano na zwłoki jego ofiar raz na sto lat, teraz ludzie znajdują kilka ciał w ciągu dekady.

Miałem wrażenie, że słucham bajki dla dzieci. Kilka razy chciałem parsknąć śmiechem, ale powstrzymywał mnie ton głosu staruszki. Był zbyt poważny. Babka wierzyła we wszystko, co mówiła. Doszedłem więc do wniosku, że warto wysłuchać jej do końca.

– Jest teraz bardzo silny, synku. – Spojrzała na mnie. – Od dawna nie miał w sobie tyle mocy. A to oznacza, że ma wśród ludzi wiernego sługę, który w jakiś sposób pomaga mu ją gromadzić.

Uniosłem lekko głowę.

– Kto?

– A jak ci się wydaje?

Tylko jedna osoba przychodziła mi do głowy.

– Garbus?

Uśmiechnęła się, ale nie potwierdziła.

– Gdzie go znajdę, babciu?

– Kogo? Garbusa?

Pokręciłem głową.

– Biesa.

Zaśmiała się. W świetle ognia sama wyglądała jak prastary demon.

– Tak ci do niego spieszno, synku? – Spoważniała. – Nie zapytasz, jak z nim walczyć? Nie jest istotą z twojego świata i chociaż masz wielkie łapy, to nie skręcisz mu karku, ani nie udusisz. Nie wystarczy też przebić go nożem. W ogóle na to nie pozwoli. – Przyjrzała mi się uważnie. – Moc księżyca i ogień żywy. Zapamiętaj. Tylko tego się lęka. W walce pomóc może też tojad, którego nie potrafi ścierpieć.

Oderwała z wiszącego nad kominkiem pęku ziół gałązkę, podeszła do mnie, schyliła się i wsadziła do papierośnicy. Listki były cienkie i pozawijane, zasuszone kwiaty miały fioletowy odcień.

– Tylko nie zjedz tego przypadkiem. To mocna trucizna.

Zamknęła wieko papierośnicy i schowała do kieszeni, z której chwilę wcześniej ją wyciągnęła.

Spojrzałem na staruszkę. Moc księżyca? Ogień żywy? Tojad? Co to za brednie? Nie miałem zamiaru dłużej tego słuchać. Interesowało mnie tylko jedno.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, babciu. Gdzie go znajdę?

Podeszła do kominka.

– Tego nie potrafię ci powiedzieć, synku. – Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby znów chciała je zagrzać. – Sam będziesz musiał się dowiedzieć, jak odszukać Biesa. Demon jest wszędzie i nigdzie, pojawia się gdzie i kiedy zechce. Nikt nie ma nad nim władzy. Ogranicza go jedynie puszcza. Jedyne miejsce, w którym… – przerwała nagle, obracając głowę w stronę drzwi. Zdecydowanie zbyt szybko jak na swój wiek. – Słyszałeś? Ktoś nadchodzi.

Nadstawiłem uszu, ale nie usłyszałem niczego poza trzaskiem palącego się w kominku drewna. Ani mnie to grzało, ani ziębiło. Było mi dobrze, fale wciąż delikatnie mną kołysały.

– Sprawdzę kto to. – Podeszła żwawo do drzwi, ale nie otworzyła ich od razu. Zatrzymała się przed progiem, jakby przypomniała sobie coś ważnego, o czym zapomniała powiedzieć, i obróciła powoli w moją stronę. – Wypiłeś mój napar i zapaliłeś borowe ziele. Możliwe, że przez chwilę nie będziesz czuł się najlepiej. Nie przejmuj się, wkrótce zaczniesz odzyskiwać wigor. A jutro obudzisz się już w pełni sił. – Spojrzała mi prosto w oczy. – Przemyśl dobrze wszystko, coś tu usłyszał. I pamiętaj… Moc księżyca, ogień żywy. – Nacisnęła klamkę i wyszła na zewnątrz.

Zostałem sam. Nie potrafiłem stwierdzić na jak długo. Pamiętam tylko, że gapiłem się obojętnie w ogień i że w pewnym momencie powieki stały się nieznośnie ciężkić. Tym razem nie miałem ochoty walczyć z własnym ciałem. Byłem zbyt zmęczony. Odetchnąłem więc głęboko i zamknąłem oczy.

To był wyjątkowo niespokojny sen. Ktoś mnie nawoływał, ale nie byłem w stanie zareagować.

W pewnym momencie poczułem mocne szarpnięcie. Jedno, drugie, kolejne. Wszystko czułem, a jednak nie mogłem się przebudzić. Unosiłem się w morskiej otchłani i chociaż ze wszystkich sił próbowałem wypłynąć na powierzchnię, wciąż pozostawałem pod wodą, niewrażliwy na to, co działo się wokół.

– Witek…

Kobiecy głos dobiegał z oddali. Od razu go rozpoznałem. Był jak maleńki promyk światła w długim, ciemnym tunelu.

– Witek!

Poczułem, że jest mi zimno i niewygodnie. Strugi deszczu zalewały twarz. Czyżby ktoś wyniósł mnie na zewnątrz?

– Na miłość boską, ocknij się!

Siarczysty policzek przywrócił mi trzeźwość umysłu. Z trudem otworzyłem oczy. Musiało być późne popołudnie, bo zaczynało się ściemniać. Śnieg z deszczem zacinał nieprzyjemnie. Leżałem na ziemi pośród połamanych desek. Obok klęczała Anna, targając mną rozpaczliwie za rozpięty kożuch.

– Witek!

Tym razem zabrzmiało to jak okrzyk radości. Czułem, że twarz mam opuchniętą i obolałą, mimo to się uśmiechnąłem. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz ktoś ucieszył się tak bardzo na mój widok. Myślała pewnie, że wyzionąłem ducha, ale nic bardziej mylnego. Miałem inne plany.

– Możesz wstać?! – zapytała, przekrzykując wiatr.

Kiwnąłem głową, ale nie byłem wcale pewien, czy dam radę. Drwale solidnie mnie skopali, a dopóki leżałem, nie byłem w stanie stwierdzić, w jakim byłem stanie.

Podniosłem się z trudem, ledwo utrzymując równowagę. Anna musiała mnie przytrzymać, żebym się nie przewrócił. Była przemoczona do suchej nitki, mokre włosy oblepiały jej twarz.

– Gdzie się podziała starucha? – wybełkotałem.

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Jaka starucha? Witek, nie ma tu nikogo poza nami!

Przerzuciła moją rękę przez szyję, chwyciła ją swoją prawą za nadgarstek, lewą objęła w pół.

– Chodźmy stąd! Masz na głowie paskudną ranę! Muszę cię opatrzyć!

Rozejrzałem się wokół kompletnie zdezorientowany. To był ten sam dom, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, ale teraz wyglądał jak zniszczona przez czas rudera.

Dach został rozebrany, albo zerwała go wichura. Nie było okien ani drzwi. W ich miejscu ziały czarne dziury. Większość bali, z których zbudowano dom, było spróchniałych i połamanych. Nadal dało się rozpoznać miejsce, w którym stał kominek, choć nie zostało po nim zbyt wiele, zaledwie zarys dawnego kształtu i fragment paleniska. Podłoga zamieniła się w błotniste klepisko, na którym walały się zbutwiałe deski oraz resztki domowych sprzętów: zniszczone szafki, połamane taborety, potłuczone słoje, kawałki glinianych naczyń. Pod jedną ze ścian leżał strzaskany blat stołu, przy którym Babka ucierała zioła. Wszystko pokrywała gruba warstwa brudu i mchu.

Nie wierzyłem własnym oczom. Ktoś opuścił ten dom wiele lat temu. Jak to możliwe? Przecież chwilę temu wszystko wyglądało inaczej. W kominku palił się ogień, na półkach stały maści i mikstury, wszędzie wisiały pęki suszonych ziół, było ciepło i przytulnie. Widziałem to. Czułem. A teraz patrzyłem na ruinę.

Nie potrafiłem tego zrozumieć. Moja świadomość wyła. Skąd ta nagła zmiana? Czyżbym oszalał?

Ruszyliśmy powoli w stronę wyjścia. Wsparty na ramieniu Anny ledwo powłóczyłem nogami.

Po kilku krokach przeszło mi przez myśl, że utknąłem w koszmarze. Za wszelką cenę pragnąłem się obudzić. Problem polegał jednak na tym, że czułem ból i przenikliwy chłód, byłem przemoczony, lodowaty deszcz smagał mnie po twarzy. Wszystko było realne.

Ja nie śniłem. To działo się naprawdę.

Czytaj dalej

POWIĄZANE WPISY