Home » HORT. Prolog. Rakiety śnieżne cenniejsze niż złoto

HORT. Prolog. Rakiety śnieżne cenniejsze niż złoto

by Przemek

PROLOG

Himalaje, marzec 1939 roku

Dzień był słoneczny i mroźny. Świeży śnieg sięgał do połowy ud, utrudniając wędrówkę.

Von Sperling zaklął szpetnie pod nosem, łajając się za bezmyślność. Poskąpił taniego zegarka, którego pomarszczony tubylec zażądał za informację, oddając mu w zamian rakiety śnieżne. Myślał, że pozbywa się zbędnego balastu. Nie rozumiał drwiącego uśmiechu, którym pożegnał się starzec. Teraz jego znaczenia nabrało sensu.

Zatrzymał się, sapiąc z wysiłku, spojrzał na wznoszącą się przed nim górę i sięgnął po zawieszoną przy pasie lornetkę.

Był szczupłym, dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. Nieregulaminowa, podszyta króliczym futrem kurtka z nieocenionym, jak zdążył się już przekonać, dużym kapturem, dobrze chroniła przed przenikliwym zimnem. Spod kaptura wystawał daszek czapki niemieckich wojsk górskich. Rozłożone nauszniki i wełniany szalik szczelnie zakrywały twarz. Do pasa, oprócz lornetki, przytroczona była także mała torba, saperka oraz skórzana kabura, w której znajdował się niezawodny Mauser C96.

Mrużąc oczy, ściągnął betlejemki1. Blask odbijających się od śniegu promieni słonecznych oślepił go na kilka sekund. Samotna góra, czczona przez miejscowych jako Święty Strażnik, była jego ostatnią nadzieją. Tutaj doprowadziły go ostatnie dwa lata poszukiwań. Przyłożył lornetkę do oczu. Optyka nie spełniała w pełni jego oczekiwań, jednak powiększenie było wystarczające, by mógł dostrzec ciemny punkt w otaczającym go krajobrazie bieli. Ruszył w jego kierunku, klnąc na czym świat stoi.

Wejście do jaskini było niewielkie. Von Sperling obrzucił je szybkim spojrzeniem, włączył wyciągniętą z torby latarkę i ruszył przed siebie. Kilkadziesiąt metrów dalej stanął w okrągłej komnacie. Była ogromna. Promień latarki ledwo oświetlał sklepienie i przeciwległą ścianę. Dno jaskini, idealnie płaskie, przecinały rozchodzące się promieniście kanaliki. Wypełniała je gęsta ciecz. Von Sperling zanurzył palce w oleistej mazi i przytknął je do nosa. Znał dobrze ten zapach. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po mosiężną zapalniczkę i przyłożył ją do kanalika.

– Gott mit Uns2 – wycedził przez zęby, krzesząc ogień.

Płomień rozprzestrzenił się w kilka sekund, rozświetlając komnatę ognistą pajęczyną. W jej centrum, na niewielkim podwyższeniu, znajdowała się naturalnej wielkości rzeźba przedstawiająca starożytnego, chińskiego wojownika. Klęczał na kolanie, trzymając obie dłonie na mieczu przytroczonym do pasa. Lewą na pochwie, prawą na rękojeści. Miał spokojny wyraz twarz, a mimo to wydawał się groźny.

Perfekt3 – wyszeptał von Sperling, wpatrując się w rzeźbę.

Zdjął osłonę z aparatu fotograficznego Retina firmy Kodak i przyłożył wizjer do oka. Płomienie dostarczały wystarczająco dużo światła, by wykonać niezbędne zdjęcia, pomiary i rysunki. Żwawo zabrał się do pracy. Był w wyśmienitym nastroju, odczuwając szczęście, dumę i ulgę jednocześnie. Dobrego humoru nie popsuł mu nawet niezbyt dobrej jakości ołówek, który kilkakrotnie odmówił współpracy, domagając się naostrzenia.

Ogień w kanalikach zaczął przygasać, gdy skończył sporządzać dokumentację znaleziska. Schował Retinę i notatki do torby przytroczonej do pasa, sięgnął po saperkę i podszedł do milczącego wojownika.

Fűr dich, mein Fűhrer!4 – wykrzyknął, rozbijając glinianą głowę ostrą krawędzią łopatki.

We wnętrzu rzeźby leżała mała, wykonana z brązu szkatułka. Von Sperling wyciągnął ją ostrożnie, przyglądając się chińskim inskrypcjom wyrytym na ściankach. Nie miał żadnych wątpliwości. Trzymał w rękach przedmiot, którego odnalezieniu poświęcił kilka lat życia.

Podekscytowany uchylił wieczko… I zamarł. Szkatułka była pusta! Euforyczny stan szczęścia zniknął równie szybko, jak się pojawił. Zastąpiły go kolejno osłupienie, niepewność i rezygnacja.

Von Sperling przeszukał nerwowo wnętrze rzeźby, nie znajdując nic poza resztkami głowy wojownika.

Nein… Das ist unmöglich… Wo ist das?5 – wysapał, przyglądając się z niedowierzaniem terakotowym szczątkom.

* * *

Na zewnątrz zaczynał padać śnieg, przykrywając powoli ślady pozostawione przez przechodzącego niedawno człowieka. Wiatr pogwizdywał cicho, niosąc do oddalonej o kilka kilometrów wioski rozpaczliwy krzyk, wydobywający się z wnętrza Świętego Strażnika. Pomarszczony i przygarbiony staruszek spojrzał w kierunku góry, przerywając wyplatanie kosza.

Nein?6 – powtórzył pytająco, nie zrozumiawszy dziwnie brzmiącego słowa.

Niemcy, kwiecień 1945 roku

Paprocki wdrapał się na strych starej, kamiennej stajni. Wciągnął na górę drabinę, ukrył w sianie spadochron i postanowił przeczekać noc. Wylądował za linią wroga. O świcie miał nadzieję przedostać się do stacjonujących nieopodal oddziałów amerykańskich. Ale nie teraz. To był pechowy dzień, a on był przesądny.

Zaczęło się od utarczki z majorem Thompsonem, który śmiejąc się do rozpuku, nieopatrznie nazwał go mikrusem. Paprocki był krępy i niski, ale koledzy z dywizjonu dobrze wiedzieli, że niemądrze jest mu to wypominać, a tym bardziej się z tego naśmiewać. Celna riposta stanęła majorowi ością w gardle i drobna sprzeczka w mgnieniu oka zamieniła się w poważną awanturę. Przyjemne łaskotanie podrażniło dłonie Paprockiego, ręce poszły w ruch i Polak wylądował na dywaniku u pułkownika. Zaledwie trochę lepiej niż nadęty Anglik, który skończył na szpitalnym łóżku ze złamaną szczęką i obitymi żebrami.

Paprocki został zdegradowany do stopnia porucznika. Pozbawiono go także przywileju korzystania z kantyny oficerskiej. I to do końca wojny, która Bóg wie kiedy miała się zakończyć. Później szlag trafił planowaną od tygodnia schadzkę z Sophie. Syreny ogłosiły alarm bojowy i zamiast zająć się krągłościami pięknej Francuzki, zajął się sterami swojego Mustanga. Zła passa dopadła go nawet w powietrzu, kiedy nieopierzony smarkacz w wysłużonej 109-ce siadł mu na ogonie i zestrzelił. Udało mu się wprawdzie wyskoczyć z płonącej maszyny i otworzyć spadochron, ale lądowania na terenie zajętym przez wroga szczęśliwym nazwać już nie mógł.

Tego dnia Paprocki nie chciał więcej ryzykować. Był przesądny i wierzył w starą, żołnierską zasadę: Dzisiaj pech, jutro śmiech!

Z płytkiego snu wybudził go warkot silników. Paprocki ostrożnie wyjrzał przez dziurę w dachu. Pod bramą stajni parkowało kilka różnych samochodów. W bladym świetle księżyca rozpoznał jedynie terenowy model G4 marki Mercedes-Benz i powszechnie używanego przez Niemców Opla Blitz, z którego wyskoczyło kilkunastu żołnierzy. Spojrzał na zdobycznego Silvana. Była trzecia w nocy, ale jemu wcale nie było do śmiechu.

Stara brama zatrzeszczała, otwierając się na oścież. Kilku żołnierzy weszło do środka, oświetlając wnętrze lampami karbidowymi. Sprawnie rozstawili niewielki stolik, postawili na nim dwie lampy i wyszli na zewnątrz, salutując wchodzącym do stajni oficerom. Jeden generał i trzech pułkowników. Paprocki bez problemu rozpoznał stopnie. Leżał na drewnianej podłodze strychu, dokładnie nad Niemcami, z okiem wetkniętym w dziurę po sęku. Starał się nie oddychać, ani myśleć zbyt głośno.

– Panowie! – zwrócił się do towarzyszących mu oficerów generał, zdejmując rękawiczki i strzepując kurz ze skórzanego płaszcza. – Mamy mało czasu, więc od razu przejdę do meritum sprawy. Jak wiecie major von Sperling wypełnił swoją misję i…

Paprocki nie dosłyszał kolejnych słów generała. Pierwsza tego dnia salwa amerykańskiej artylerii dosięgła celu i skutecznie je zagłuszyła. Pociski eksplodowały nieopodal stajni, zaledwie kilkaset metrów dalej, ale zebrani przy stoliku oficerowie nawet nie drgnęli. Generał kontynuował:

– Niestety nie będziemy mogli mu pogratulować. Von Sperling zginął dwa dni temu, próbując wydostać się z oblężonego przez Rosjan Breslau.

Druga seria eksplozji wstrząsnęła kamiennymi murami. Tym razem do uszu Paprockiego dotarły zaledwie strzępy słów:

– Wszystko… przygotowane. Do… prowadzi… wskazówek… Hort, Panowie… największy skarb trzeciej Rzeszy. Pierwsza… Breslau. Kurier… klucz…

Zapadła cisza. Generał sięgnął do kieszeni, wyciągnął niewielką chusteczkę i przetarł monokl.

– Wojna zakończy się lada dzień, a Amerykanie i Rosjanie z pewnością będą nas szukać. Ryzyko powierzenia klucza jednemu z nas jest zbyt duże. – Przerwał i rozejrzał się po stajni. – Pułkownik Grundmann wszystko już przygotował. Tutaj musimy ukryć klucz… Klucz do serca orła w Breslau!

Jedno można było o Grundmannie powiedzieć: do niskich nie należał. Do czystych zresztą także. Odróżniał się od dwóch pozostałych pułkowników, którzy tak jak generał nosili długie, skórzane płaszcze. Miał na sobie ubłocone oficerki, bryczesy oraz krótką, skórzaną kurtkę motocyklową. Szyję owijała brudna chusta, której używał w czasie jazdy do ochrony nosa i ust przed pyłem. Zza pasa, do którego przytroczony był podniszczony mapnik i kabura z hiszpańską Astrą 600/43, wystawały lekko już przetarte rękawice. Jako jedyny ze zgromadzonych, zamiast czapki polowej typu Cruscher, nosił rzadki już okaz Stahlhelm wzór 35, na którym zatknięte były zakurzone gogle.

Generał zadarł głowę, spojrzał na umorusaną twarz Grundmanna i nie mówiąc nic więcej, wręczył mu małe, metalowe pudełko. Chwilę później pułkownik przyklęknął przy masywnej, kamiennej kolumnie. Paprocki patrzył, jak wyciąga z podłogi dwie, obluzowane cegły, odsłaniając skrytkę. W środku leżała niewielka, drewniana skrzynka. Grudmann otworzył ją, włożył do środka metalowe pudełko i zamknął. Potem włożył na miejsce obie cegły. Całość zamaskował z wprawą godną specjalisty. Wstał, gdy skończył, i wyraźnie zadowolony z efektu podszedł do pozostałych oficerów.

– Przyszłość Wielkich Niemiec… – generał przerwał nagle.

Do jego uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk. Zaskoczony podniósł powoli głowę. Przez dziurę w desce patrzyło na niego przerażone, nienaturalnie szeroko otwarte ludzkie oko. Paprocki także to słyszał. Przenikliwy, coraz głośniejszy świst zbliżającego się pocisku artyleryjskiego.

* * *

Na kamiennych ścianach nie było widać poważniejszych uszkodzeń. W dachu widniała zaledwie niewielka dziura. Wszystko wskazywało na to, że pocisk eksplodował dopiero po zetknięciu z podłogą. Paprocki leżał na niej, wśród połamanych desek i krwawych szczątków czterech oficerów.

Scheiβe!7– usłyszał dochodzące z zewnątrz głosy.

Próbował wstać, ale udało mu się jedynie stęknąć z bólu. Spojrzał na lewą nogę. Była wygięta pod nienaturalnym kątem. Podczołgał się do najbliższej ściany, opierając o nią plecami. Kątem oka dostrzegł, jak do środka wbiega dwóch niemieckich żołnierzy. Zastygł w bezruchu, wpatrując się beznamiętnie w miejsce, w którym wysoki pułkownik ukrył zagadkowy klucz. Kilka sekund później kolba karabinu StG.44 pozbawiła go przytomności.

Czytaj dalej

1 Gogle śnieżne należące do standardowego wyposażenia niemieckich wojsk górskich, w których wykorzystano pochodzący z początków XX wieku wzór gwiazdy betlejemskiej.

2 Bóg z nami.

3 Doskonały.

4 Dla ciebie, mój wodzu!

5 Nie… To niemożliwe… Gdzie to jest?

6 Nie?

7 Cholera! (dosł. Gówno!)

POWIĄZANE WPISY