Rodział 10
SZANGALA
Małe podwórko wyglądało obskurnie.
Ściany starych kamienic były pozbawione tynku, w wielu oknach brakowało szyb, przeżarte rdzą rynny zwisały z krawędzi dachów. Resztki granitowej kostki brukowej pokrywała gruba warstwa ziemi, w ciemnych kątach zalegały śmieci i psie odchody. Wszystko to oświetlała stara lampa, którą zawieszono pomiędzy ścianami kamienic.
W migoczącym co jakiś czas świetle toczyła się walka na pięści. Grupa kilkudziesięciu mężczyzn dopingowała żywiołowo dwóch, obnażonych do pasa zawodników. Żylasty blondyn o bujnej, rozwichrzonej fryzurze, krzywych nogach i ogromnych przedramionach miał widoczną przewagę nad zdecydowanie większym od siebie, okrwawionym i zmęczonym już przeciwnikiem. Gdy wielkolud obniżył nieopacznie gardę, doskoczył do niego tanecznym krokiem i jednym, celnym ciosem w szczękę zakończył pojedynek.
Szczerbaty sędzia chwycił blondyna za rękę, unosząc ją wysoko w górę.
– Murek wciąż niepokonany! – wrzasnął. – Kto jeszcze rzuci mu wyzwanie?!
Mareczek, jak pieszczotliwie nazywali Murka okoliczni mieszkańcy, był dumą Trójkąta. Niepozorny i niezbyt wielki słynął z szybkości, mocnego ciosu i determinacji, z jaką stawał do każdej walki. Mówił cicho i niezbyt wiele, ale zawsze parł do przodu i nie miał zwyczaju się cofać. Był twardy niczym mur i tej właśnie cesze zawdzięczał swój przydomek.
Zwyciężyć z Murkiem w uczciwej walce było piekielnie trudno, jednak ten, kto tego dokonał, zyskiwał w półświatku prestiż i szacunek. Z tego powodu nie brakowało nigdy chętnych do stanięcia z nim twarzą w twarz. Także tym razem.
Wymachujący stuzłotowym banknotem ochotnik pojawił się natychmiast. Gdy wychodził z tłumu, na podwórki rozległ się łoskot, z jakim otworzyły się zielone drzwi jednej z kamienic. Z klatki schodowej wybiegł Franki, potrącił kilku gapiów, minął zdezorientowanego Mareczka i wpadł na Antoniego Szangalę, który stał nad znokautowanym chwilę wcześniej zawodnikiem.
– A witam, witam, panie Franku. – Szangala obrzucił grubasa zdziwionym spojrzeniem. – Coś pan taki zziajany?
Franki nie odpowiedział. Zerknął jedynie na sąsiada i otaczających go mężczyzn, potem odwrócił się w stronę kamienicy. Z wnętrza dochodziły odgłosy zbliżającego się szybko Jürgena.
– Panie Antoni! – wykrzyknął Franki w przypływie nagłego olśnienia. – Idę z panem o stówę! – Wyciągnął z kieszeni stuzłotowy banknot i ostentacyjnie podsunął Szangali pod nos.
– Ejże, panie Franku, chcesz pan walczyć? Z Mareczkiem? Przecież pan się do tego nie nadajesz. – Antoni przyjrzał się z niedowierzaniem sąsiadowi, odpychając z dezaprobatą rękę ze stuzłotówką. – Źle się pan czujesz, czy jak? Myślałem, że Aluś żartował. Ochłoń pan nieco. Najlepiej w domu.
– Nie, nie, panie Antoni. To on chce! – wykrzyknął Franki, wskazując palcem wybiegającego z kamienicy Jürgena. – Ale nie z Mareczkiem, tylko z panem. Stawiam w jego imieniu.
Niemiec dostrzegł Frankiego, sapnął wściekle i nie przejmując się zbytnio dziwnym zgromadzeniem, ruszył w jego kierunku. Po kilku krokach drogę zagrodził mu Murek.
– Uno momento, kolego – powiedział cicho, odpychając Niemca. – Obowiązują tu pewne zasady. Chcesz walczyć z panem Szangalą? Proszę bardzo. Najpierw jednak musisz zmierzyć się ze mną. Kapujesz?
Zamiast odpowiedzi Mareczek otrzymał potężny prawy prosty, który zwalił go z nóg.
Zdumiony tłum zamilkł. Ulubieniec Trójkąta leżał bez tchu na ziemi z krwawą miazgą zamiast nosa. Niemal natychmiast dwóch porządkowych olbrzymów obezwładniło Jürgena, wykręcając mu ręce. Obaj spojrzeli pytająco na Szangalę.
Antoni cmoknął z uznaniem, zerkając na pozbawionego przytomności Mareczka. Potem popatrzył na otaczających go mężczyzn.
Nie byli to dobrze ubrani przystojniacy, których spotykało się w centrum miasta. Na nielegalne walki organizowane przez Antka Szangalę przybywali najtwardsi z twardych – ciemne typy z Trójkąta, Kleczkowa, Ołbina i Hub.
Nie było wśród nich wydepilowanych mięśniaków o karkach i bicepsach napompowanych sterydami. Byli żylaści, szybcy i twardzi zawodnicy skrywający twarze w cieniu i nie rzucający słów na wiatr. Wszyscy ci, których przeciętny mieszkaniec Wrocławia omijał szerokim łukiem. Ich posępne, poorane bliznami i wykrzywione tanim alkoholem gęby zwrócone były teraz w stronę Szangali. Wyczekiwali.
Antoni uśmiechnął się promiennie, ujął w dwa palce stuzłotowy banknot i bez pośpiechu wyciągnął z dłoni Frankiego, odsuwając młodego sąsiada na bok.
– Pan poczeka, panie Franku. – Spojrzał na Jürgena, dając olbrzymom znak, żeby go puścili. – Jeśli kolega chce walczyć, to dobrze trafił.
Jakby znikąd między Jürgenem a Szangalą pojawił się stary, pomarszczony karzeł ubrany w wytarty, poplamiony surdut. Franki wzdrygnął się na jego widok. Mały człowieczek miał złamany nos, z którego wystawały kępki czarnych kłaków, zęby szare i nierównie, wykrzywione usta, włosy rzadkie, przetłuszczone, uszy zdeformowane i odstające.
Karzeł chwycił chciwie banknot, który podał mu Antoni, wykrzywił usta w czymś na kształt uśmiechu, potem rozejrzał złowrogo dookoła.
– Jest stówka, chłopcy! – zazgrzytał przeraźliwie. – Gramyyy!
Tłum ryknął radośnie.
W okamgnieniu wokół Jürgena i Szangali uformował się krąg wrzeszczących ludzi, wyznaczając pole walki. Czyjeś ręce chwyciły Frankiego za barki i wepchnęły między gapiów. Karzeł dwoił się i troił, przyjmując zakłady. Na krótką chwilę na podwórku zapanował chaos. Stara, wisząca nad podwórkiem lampa przygasła na sekundę, zabuczała i ponownie rozbłysła bladym światłem.
Szangala zdjął bez pośpiechu kapelusz i nie spuszczając Jürgena z oczu, nałożył niedbale na głowę przyjmującego ostatnie zakłady karła. Potem ściągnął koszulę.
– No to chodź pan. – Skinął na Niemca.
Zapraszający gest pozbawił Jürgena złudzeń. Krępy Polak ewidentnie wyzywał go do walki na pięści. Zebrany wokół tłum skandował dziko, dając jasno do zrozumienia, że oczekuje dobrego widowiska.
Jürgen zerknął złowrogo na Frankiego. Korpulentny Polak okazał się sprytniejszy, niż na to wyglądał.
– Die polnischen Schweine1 – syknął, skupiając uwagę na Szangali.
Postura Antoniego nie robiła wrażenia. Polak był wprawdzie masywny, ale przy tym zgarbiony, dużo niższy i prawie dwa razy starszy. Nie wydawał się groźnym przeciwnikiem.
Jürgen zdjął powoli marynarkę, rozwiązał krawat, rozpiął koszulę. Gdy rzucał rzeczy na ziemię, przez tłum gapiów przeszedł cichy pomruk uznania. Jego muskulatura robiła wrażenie.
Franki zerknął z przestrachem na sąsiada, zdając sobie sprawę, że ratując własną skórę wpakował Szangalę w tarapaty. Antoni wydawał się jednak nie przejmować niebezpiecznym wyglądem Jürgena.
– Niemiec. Niewychowany i do tego nazista – zauważył, wpatrując się w niemiecką gapę wytatuowaną na klatce piersiowej przeciwnika.
Franki wzruszył ramionami, uśmiechając się niepewnie.
Jürgen nie zamierzał tracić czasu. Przeciągnął się kilkakrotnie, napiął mięśnie, wymienił kilka ciosów z cieniem i z wysoko podniesioną gardą podszedł do Szangali. Wtedy stało się coś, co na długo wryło się w pamięć zgromadzonych na podwórku ludzi.
W ułamku sekundy Szangala przeistoczył się z tłustej i nieruchawej muchy w zjadliwego szerszenia. Wykonał błyskawiczny zwód, wygiął się w pałąk i z niebywałą szybkością wyprowadził prawy sierpowy.
Siła ciosu była potężna. Jürgen wzniósł się w powietrze i padł nieprzytomny na ziemię, zanim jego mózg zdążył zarejestrować pierwszy ruch przeciwnika.
Franki nie dowierzał własnym oczom. Walka była skończona.
– Szangala! Szangalaaaaaaaa!
Dziki wrzask wypełnił podwórko. Pokraczny karzeł wbiegł w środek pola walki, skandując z entuzjazmem nazwisko zwycięzcy. Tłum ogarnęła euforia. Od dawna nie widziano tu równie spektakularnego popisu bokserskiego. Do tego w wykonaniu samego gospodarza, którego od lat nikt nie ośmielił się wyzwać do walki.
Nieliczni, którzy postawili na Niemca, przeklinali głośno swoją lekkomyślność. Pozostali śmiali się, zacierając ręce. Stary mistrz po raz kolejny potwierdził swoją klasę. Jego legenda trwała.
Antoni ściągnął kapelusz z głowy karła, wpatrując się w pozbawionego tchu Jürgena. Uśmiechnął się skromnie.
– Masz pan jeszcze jakiegoś Niemca? – Odwrócił się w stronę Frankiego, zakładając na głowę kapelusz, ale zobaczył tylko jego plecy znikające w ciemnej bramie kamienicy.
Zdziwiony zmarszczył lekko brwi, wzruszył ramionami i nie przejmując się zbytnio nagłym zniknięciem młodego sąsiada, wrócił do swoich mrocznych gości. Kolejne wyzwanie zostało właśnie rzucone. Dwóch śmiałków stało już naprzeciwko siebie, mierząc się nienawistnymi spojrzeniami.
Jeden z wielkoludów chwycił Jürgena za nogę i odciągnął na bok. Nowy krąg utworzył się równie szybko, co poprzedni. W środku karzeł odgrywał swoją rolę, przyjmując nowe zakłady.
Antoni uśmiechnął się, włożył koszulę, klasnął radośnie w dłonie. Rozpoczynała się kolejna walka.
W tym samym czasie Franki przebiegł na drugą stronę kamienicy.
– Tutaj! – krzyknął Aleks, patrząc przez otwarte okno Transportera na wbiegającego na ulicę przyjaciela.
Franki dopadł do samochodu i dysząc ciężko, wskoczył na fotel pasażera.
– Jak wam się udało? – zapytał.
– Później ci opowiem.
Profesor poklepał Frankiego po ramieniu.
– Dobrze cię widzieć, Franciszku – powiedział z ulgą.
Razem z Larą siedzieli na tylnych fotelach.
– Kim oni byli, do cholery? Kim był ten husky? Oczy miał jak pieprzony hrabia Dracula! – wrzeszczał rozhisteryzowany Franki.
– Nazywa się Morel i jest przywódcą radykalnego odłamu niemieckich neofaszystów – odparł spokojnie profesor. – Miałem już z nim do czynienia. Interesuje się wszystkimi tajnymi projektami, nad którymi pracowali nazistowscy naukowcy. Trzeba przyznać, że ma w tym zakresie sporą wiedzę. To szaleniec i fanatyk, który marzy o wskrzeszeniu Wielkich Niemiec. Groźny i bezkompromisowy. Zrobi wszystko, by osiągnąć cel.
– Skąd się tu wziął? Czego chce?
– Zabrał czerwoną teczkę, zatem wszystko wskazuje na to, że interesują go nasze poszukiwania.
– Ale jak się o nich dowiedział?
– Nie jestem pewien. Najwyraźniej śledził nas już od jakiegoś czasu. Być może ma mój telefon na podsłuchu. Wie, że jestem ekspertem, więc…
– Później pan to rozstrzygnie, profesorze – wtrącił Aleks. – Teraz nie ma na to czasu. Pański znajomy nie wie, że przełożyliście zawartość teczki do plecaka, ale wkrótce się o tym przekona. Zbierajmy się stąd, zanim wróci.
Odpalił busa.
– Niby dokąd chcesz jechać? – zapytał Franki.
Aleks spojrzał na przyjaciela, profesora, wystraszoną Larę i plecak, który trzymała kurczowo na kolanach. Uśmiechnął się, wrzucając jedynkę.
– Do Malborka.
* * *
Zielony Transporter wyjechał na drogę.
W tym samym momencie, kilkanaście metrów dalej, ulicę rozświetlił pojedynczy snop światła. Chwilę później zza zaparkowanego na poboczu samochodu wyłonił się bordowo-zielony motocykl, który bez pośpiechu ruszył za oddalającym się volkswagenem.
Aleks nie zwrócił na to uwagi. Śmiał się, słuchając barwnej relacji przyjaciela. Bieg po schodach, podwórko, Szangala, męty, olśnienie, migocząca lampa, obrzydliwy karzeł, Jürgen, mistrzowski cios. Franki wyrzucał z siebie słowa, gestykulując żywiołowo. Kiedy skończył, opadł wyczerpany na fotel.
Profesor pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Jak nazwałeś naszego nieproszonego gościa? – zapytał. – Husky?
Czytaj dalej
1 Polskie świnie.