PROLOG
Arkona, czerwiec 1168 roku
Waldemar spojrzał na stojącego tuż obok niego przygarbionego mężczyznę. W zniszczonym szarym płaszczu szczelnie okrywającym ciało i nasuniętym głęboko na oczy kapturze wyglądał jak zubożały wędrowny mnich, których wielu pałętało się w ostatnim czasie po gościńcach, a nie jak szlachetnie urodzony pan z dalekiej Iberii. Rodryg Alvarez, hrabia Salii.
Posępny i małomówny sprawiał wrażenie ociężałego i flegmatycznego. Waldemar wiedział, że to jedynie pozory. Iber był doświadczonym wojownikiem, który w walkach z niewiernymi Maurami wsławił się nie tylko niebywałą odwagą i walecznością, ale także, jeśli wierzyć plotką, porywczością i okrucieństwem.
Jako jeden z nielicznych odpowiedział na wezwanie biskupa Absaloma nawołujące europejskich rycerzy do wzięcia udziału w krucjacie przeciwko pogańskim Ranom. Przybył do obozu duńskiego króla z kilkudziesięcioosobowym odziałem zbrojnych niespełna tydzień temu, składając obietnicę, która zarówno Waldemarowi jak i jego doradcom wydała się śmieszna i niedorzeczna.
Przeklęty wał Arkony płonął od wielu dni, zapadł się nawet częściowo w trzech czy czterech miejscach, a mimo to załoga grodu nadal stawiała zaciekły opór, odpierając z łatwością kolejne szturmy Duńczyków. Wszystko wskazywało na to, że oblężenie potrwa jeszcze wiele miesięcy. Było nawet wielce prawdopodobne, że nie zakończy się sukcesem. Tymczasem Rodryg przysiągł, że zaledwie w ciągu kilku dni skłoni Ranów do złożenia broni, o ile Waldemar jemu jako pierwszemu udzieli prawa do przekroczenia progów arkońskiego chramu i do wyboru nagrody spośród zgromadzonych tam legendarnych skarbów.
Słowa rycerza wywołały śmiech i drwinę w królewskim namiocie. Niby jak chciał tego dokonać? Warownia znajdowała się na wąskim cyplu, od strony morza chroniło ją kilkudziesięciometrowe urwisko, a od lądu olbrzymi, dobrze umocniony i obsadzony nieznającymi lęku Ranami wał. Obeznany w tajnikach sztuki wojennej Absalom, któremu Waldemar powierzał dowództwo nad duńską armią, imał się wszystkich sposobów, a mimo to nie zdołał złamać oporu obrońców grodu. Nie pomogła nawet dywersja przekupnych Pomorzan, którzy zaprószyli ogień w znajdujących się po wewnętrznej stronie wałów składach torfu. Zgodnie z przewidywaniami Ranowie nie zdołali w pełni ugasić pożaru, płomienie co rusz pojawiały się na różnych odcinkach umocnień, ale nie wyrządzały na tyle poważnych szkód, by uniemożliwić prowadzenie skutecznej obrony.
Nic więc dziwnego, że doradcy króla otwarcie kpili z Rodryga, wyśmiewając jego naiwność i niczym nie uzasadnioną pewność siebie. Ten jednak w ogóle nie zwracał uwagi na uszczypliwe słowa. Wiedział, że nie mogli zareagować inaczej. Jego sukces byłby równoznaczny z ich osobistą, obnażającą bezradność porażką. Milczał więc, pełen stoickiego spokoju, patrząc pytająco na siedzącego przed nim monarchę. A ponieważ nie wypadało obrażać sławnego gościa oferującego hojną zbrojną pomoc, Waldemar uciszył podwładnych i przystał na propozycję Ibera, z trudnością zachowując powagę, do której zobowiązywał go królewski majestat.
Teraz nie było mu już do śmiechu. Bo oto stał na środku niewielkiego placu przed potężną i misternie rzeźbioną bramą arkońskiej świątyni Świętowita.
Widok chramu zapierał dech w piersiach. Kącina, bo tak nazwali ją Ranowie, zbudowana była na wzór skandynawski i wyglądała jak wysoka wieża, składająca się z czterech, zmniejszających się ku górze i nachodzących na siebie kondygnacji o stromych dachach. Trzon konstrukcji stanowiły narożne słupy, grube i bogato inkrustowane w zwierzęce oraz roślinne motywy. Patrząc na świątynię nie można było oprzeć się wrażeniu, że strzegą jej olbrzymie smoki. Kalenice były zakończone podobiznami ich przerażających łbów, a gont pokrywający dachy przypominał do złudzenia łuskę obrastającą cielska mitycznych potworów. Wydawało się, że bestie pilnują domu swego pana niczym wierne psy, gotowe rzucić się do gardła każdemu, kto bez zaproszenia ośmieliłby się przekroczyć jego progi.
Waldemar z trudem oderwał od nich wzrok i spojrzał na zbierających się wokół chramu mieszkańców grodu. Stali się jego podwładnymi i nie stanowili już zagrożenia, mimo to biskup Absalom rozkazał straży przybocznej utworzyć kordon, utrzymujący tłum w bezpiecznej odległości od króla. Przyszli niemal wszyscy. Ranowie.
Wola walki opuściła obrońców, gdy stanica, ich największa świętość, której przypisywali nadprzyrodzoną moc i która miała uczynić z Arkony niezdobyty gród, spłonęła wczesnym rankiem wraz z wieżą bramną, na szczycie której była zatknięta. W powietrzu wciąż czuć było gryzący dym wydobywający się ze stygnących powoli zgliszczy. Waldemar zastanawiał się, czy było to dziełem przypadku, czy efektem świadomych zabiegów Rodryga, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie ma to dla niego większego znaczenia. Ranowie poddali niezdobyty dotąd gród, składając mu przysięgę wierności. Cel został osiągnięty. Rugia, sól w oku duńskiego króla, nareszcie była w jego rękach. Nic więcej się nie liczyło. Waldemar mógł w końcu wywiązać się z politycznych zobowiązań wobec pyszałkowatego Henryka Lwa, oddając mu ten bezwartościowy kawałek lądu. Pozostawało jedynie dotrzymać złożonej Iberowi obietnicy, a potem postawić kropkę nad i, łupiąc i niszcząc ostatni w tej części Europy ośrodek pogańskiego kultu.
Był jednak pewien problem. Potężne wrota świątyni zostały zamknięte od wewnątrz i mimo usilnych prób nie sposób ich było otworzyć. Wśród żołnierzy w okamgnieniu rozeszła się plotka, że sam Świętowit bronił wejścia do świętego przybytku. Co prawda na rozkaz Absaloma przyciągnięto z obozu olbrzymi taran, który miał posłużyć oblegającym do sforsowania bram Arkony, ale żaden z duńskich wojów nie wykazywał chęci wtargnięcia do chramu najwyższego boga Słowian. Bali się. Do niedawna sami składali ofiary pogańskim bogom i tliła się w nich jeszcze wiara w ich nadprzyrodzoną moc. Na nic zdały się groźby Absaloma ani obietnice zwiększenia udziału w łupach. Nikt nie miał zamiaru narażać się na gniew potężnego Świętowita.
Waldemar także czuł się nieswojo. Jego ojciec Sweno, który potajemnie oddawał Świętowitowi cześć, wielokrotnie opowiadał mu o potędze najwyższego boga Ranów. Nie to było jednak przyczyną złego samopoczucia duńskiego króla, który nie był ani przesądny, ani szczególnie wierzący. Chodziło o coś zupełnie innego. O wiatr, który od dnia narodzin Waldemara nieustannie mu towarzyszył. To on wypełniał żagle jego okrętów, on pobudzał ciało do życia, on uderzał z siłą, której władca Duńczyków mógł mu jedynie pozazdrościć. Waldemar ubóstwiał wiatr. Znał i kochał wszystkie jego odmiany, od delikatnej i ożywczej bryzy znad morza, po łamiący dojrzałe drzewa huragan. Tylko w objęciach wiatru czuł się bezpiecznie i tylko jemu ufał. Silne podmuchy targały jego szatami, gdy przekraczał spalone bramy Arkony, ale tutaj, na małym placu przed chramem Świętowita, panował dziwny spokój. Powietrze stało, nasycone czymś gęstym. Czymś, czego Waldemar nie potrafił nazwać ani zrozumieć.
Po raz pierwszy w życiu duński władca poczuł prawdziwy niepokój. Nagle zapragnął się stąd jak najszybciej wydostać, wrócić w błogie objęcia wiatru. A jednak nie ruszył się z miejsca. Nawet najdrobniejszym gestem nie zdradził, co dzieje się w jego głowie. Był królem i zdawał sobie sprawę, że pod żadnym pozorem nie może okazać słabości. Uśmiechnął się jedynie, gdy wezwani z obozu Fryzowie, chciwi i łasi na znajdujące się w świątyni skarby, bez skrupułów chwycili za taran.
– Skończmy z tym wreszcie i wynośmy się z tej przeklętej wyspy – syknął zniecierpliwiony Absalom, podchodząc do grupy przybyłych najemników.
Zgromadzeni wokół świątyni Ranowie patrzyli ze zgrozą i niedowierzaniem, jak żelazny byczy łeb uderza z impetem we wrota świątyni. Wprawdzie przyjęli zwierzchnictwo króla Waldemara, ale nie zamierzali pozwolić na świętokradztwo, którego na ich oczach próbowali dopuścić się najeźdźcy. Tłum naparł na kordon zbrojnych, ale stado owiec, bez względu na to jak liczne, nie jest w stanie zagrozić watasze wygłodniałych wilków. Nie wtedy, gdy samo wpuściło je do zagrody.
Ranowie z łatwością zostali odparci. Bezsilni wobec dobrze uzbrojonych i przeważających ich liczebnie Duńczyków mogli jedynie błagać, krzyczeć i lamentować. Oraz bezradnie obserwować, jak dopełnia się dzieło zniszczenia.
Gdy strzaskane wrota świątyni stanęły w końcu otworem, a zrozpaczonym Ranom wydawało się, że wszystko jest już stracone, ze spowitego w mroku wnętrza dobiegł dziwny, przypominający dalekie echo gromu dźwięk. Chwilę później w wejściu, wierzgając i tocząc pianę z pyska, pojawił się monstrualnej wielkości biały ogier. Wbiegł wprost w grupę przerażonych Fryzów, gryząc i tratując. Zanim napastnicy zdążyli zrozumieć, co się właściwie dzieje, dwóch z nich leżało już martwych, a trzeci dogorywał w śmiertelnych konwulsjach. Pozostali, z walecznym biskupem Absalomem na czele, bez namysłu porzucili taran, uciekając spod kopyt białego demona, chaotycznie i w popłochu.
– Święty koń! – krzyknął ktoś z tłumu. – Jedno z wcieleń Świętowita!
Jakby na potwierdzenie tych słów ogier stanął dęba, zarżał donośnie, a potem ruszył wprost na oszołomionego jego widokiem Waldemara. Zebranych przed chramem Ranów ogarnęła euforia, w setkach oczu rozbłysła utracona nadzieja. Ich bóg ożył, by osobiście ukarać pyszałkowatych wyznawców Jezu-krysta.
– Chronić króla! – wrzasnął Absalom.
W pobliżu Waldemara nie było jednak żadnego z duńskich wojów. Na drodze galopującej bestii stała jedynie zakapturzona postać. Rodryg.
Iber nawet nie drgnął. Wydawało się, że ogier zaraz go stratuje, ale hrabia Salii w ostatniej chwili zszedł zwierzęciu z drogi, wyszarpnął z pochwy miecz i zrzucając z ramion szary płaszcz, przyjął la poste di falcone. Założona na kolczugę biała tunika z wyszytym na piersiach biało-czerwonym krzyżem zalśniła w słońcu, oślepiając zgromadzonych wokół ludzi. Absalom oniemiał. Był niemal pewien, że oto sam święty Jerzy zstąpił z niebios, by poskromić arkońskiego potwora.
W rzeczywistości Rodrygowi bliżej było do diabła, niż do herosa, który uśmiercił legendarnego smoka. Śniada cera, długie kruczoczarne włosy, skołtuniona broda, ponure spojrzenie. Był urodzonym wojownikiem. Zabijał i miał w tym wprawę. Także teraz.
Mało kto dostrzegł potężne cięcie, które błyskawicznie zadał Iber. Ostrze z łatwością przecięło koński kark, wbijając się z impetem w ziemię. Chwilę później pozbawione łba cielsko zwaliło się w kłębach kurzu pod nogi Waldemara. W ciszy, która zapadła, słychać było wyłącznie przyspieszony oddech niedowierzającego własnym oczom króla oraz świst krwi wytryskującej strumieniami z szyi białego ogiera. Rodryg wytarł miecz o sierść rumaka, znacząc ją czerwonymi pręgami, potem podszedł do rozbitej bramy świątyni i bez słowa wszedł do środka.
Wysokie na kilkanaście metrów pomieszczenie wypełniał słodki aromat palonych kadzideł, w usytuowanym centralnie palenisku dogasał ogień. Rodryg podszedł powoli do kamiennego kręgu, pozwalając oczom przywyknąć do panującego wewnątrz półmroku. Nie obawiał się zasadzki. Wiedział, że w chramie nie miał prawa przebywać nikt poza najwyższym kapłanem, który nie mógł stanowić realnego zagrożenia. A jednak Iber rozglądał się czujnie wokół, ściskając nerwowo rękojeść miecza. Waldemar, który w tym samym momencie wszedł do świątyni w towarzystwie kilku zbrojnych i Absaloma, przyglądał mu się z zaskoczeniem. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że to zdobyte na polu walki doświadczenie było przyczyną nadmiernej ostrożności sławnego rycerza. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił. Hrabia Salii wcale nie był przezorny. On czegoś szukał. I był tym wyraźnie podekscytowany.
Ściany kąciny zdobiły drewniane płaskorzeźby, przedstawiające niezwykłe sceny, w których dominowały antropomorficzne postaci oraz wielonożne i wielogłowe zwierzęta, wplecione w gałęzie i korzenie gigantycznego drzewa. Iber nie zwracał na nie uwagi, przyglądając się dokładnie zgromadzonym w chramie skarbom. Stosy wszelkich dóbr ułożono równo wokół olbrzymiego posągu Świętowita. Ozdoby ze złota i srebra, skrzynie wypełnione monetami, drogie kamienie, kosztowne tkaniny. Było tu wszystko. Z wyjątkiem tego, po co przybył Rodryg.
Hrabia Salii spojrzał na najwyższego boga Ranów, zaciskając ze złością zęby. Rzeźba wyglądała dokładnie tak, jak mu ją opisano. Wysoka na ponad trzy metry, w całości wykonana z drewna. Każda z czterech głów Świętowita patrzyła w innym kierunku, a osłaniająca go czerwona szata sięgała niemal do goleni. Coś się jednak nie zgadzało. Wydawało się, że czegoś brakuje. Iber czuł to, choć jeszcze tego nie dostrzegał. Cofnął się o krok, by objąć wzrokiem cały posąg i wtedy to zobaczył.
W prawej ręce pogański bóg powinien trzymać wypełniony miodem złoty róg, ale jego dłoń była teraz pusta. Brakowało także miecza, który leżał zazwyczaj u stóp Świętowita. O masywne nogi oparta była jedynie wielka, zdobiona srebrem pochwa. Rodryg zatrzymał gestem zbliżającego się króla, przeklinając w duszy swoją lekkomyślność. Jak mógł się nie domyślić? Przecież jedyne wejście do świątyni zablokowano od wewnątrz, a biały ogier wykazywał ewidentne oznaki rozdrażnienia. Ktoś był w środku. Ostatni obrońca Arkony.
– Tylko tchórz ukrywa się w mroku! – wykrzyknął Iber, unosząc miecz. – Wiem, że tu jesteś! Pokaż się!
Nikt nie odpowiedział na wyzwanie. Wnętrze świątyni wypełnił jedynie donośny, dochodzący zza rzeźby śmiech. Hrabia Salii spojrzał w tamtym kierunku i zamarł. W cieniu Świętowita, na wielkich belach tkanin, siedział kompletnie nagi, potężny mężczyzna. Jedną rękę wspierał na pokaźnych rozmiarów mieczu, w drugiej trzymał zdobiony drogocennymi kamieniami róg. Jego broda była przystrzyżona, długie i jasne włosy opadały luźno na ramiona. Postura oraz liczne blizny świadczyły jednoznacznie, że brał udział w wielu bitwach.
– Świętowit… – wyjąkał z przerażeniem jeden z wojów Waldemara, cofając się niepewnie w stronę wyjścia.
Rodryg prychnął pogardliwie.
– Zabobonny głupcze… – wycedził przez zaciśnięte zęby. – To Dambora, dowódca arkońskich najemników. Plugawy poganin.
Siedzący pod ścianą mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając białe jak śnieg zęby.
– Szlachetnie urodzony rycerz nie powinien mówić w ten sposób do kogoś, kto darował mu życie.
– Zamilcz! To było dawno temu i wiele się od tamtego czasu zmieniło. – Rodryg wycelował czubek miecza w nagiego wojownika. – Teraz to ty jesteś na mojej łasce.
Dambora upił łyk ze znajdującego się w rogu napoju, całkowicie ignorując groźbę Ibera. Sprawiał wrażenie pogodzonego ze swoim losem.
– Wiedziałem, że wtargniesz tu jako jeden z pierwszych. Dobrze cię znam.
Hrabia Salii rozejrzał się wokół.
– Gdzie są kapłani?
– Odeszli.
– A posąg?
Arkoński dowódca nie krył rozbawienia.
– Stoisz przed nim – odpowiedział, wskazując wyrzeźbioną w drewnie czterogłową postać.
– Masz mnie za głupca? – syknął Rodryg. – Wiem znacznie więcej, niż ci się wydaje.
Dambora przyjrzał mu się uważnie.
– Myślisz, że wszystko wiesz, ale tak naprawdę nic nie wiesz i niczego nie rozumiesz. Przejrzyj na oczy. Mordujesz w imię Chrystusa, wychwalając jednocześnie jego miłosierdzie. Twoja wiara jest fałszywa, a ty toniesz w obłudzie.
Hrabia Salii poczerwieniał ze złości.
– Nędzny psie! Śmiesz mnie pouczać? Ty, który służyłeś niemal wszystkim pogańskim bogom? Ty, który wyrzekłeś się wiary przodków?
Śmiech Dambory odbił się echem od ścian świątyni.
– Zaprawdę nic nie rozumiesz. – Nagle spoważniał i przymknął oczy. – Perkunu yra dang…1 – wyszeptał. Potem zaczerpnął tchu, jakby robił to po raz ostatni, wstał gwałtownie i odrzucając róg, chwycił oburącz za miecz.
Stojący przed królem Duńczycy zareagowali natychmiast. Zbili się w ciasny szereg i tworząc ścianę z tarcz skierowali w stronę Dambory ostrza swoich włóczni.
– Pytam po raz ostatni – wycedził przez zęby Rodryg. – Gdzie jest posąg?
– Nigdy go nie znajdziesz.
– Gadaj!
Twarz arkońskiego dowódcy rozjaśnił uśmiech.
– Wy, chrześcijanie, mawiacie, że wszystko leży w rękach Boga i najwyraźniej macie rację…
– Kpisz ze mnie? Co to niby ma znaczyć?
Wojownik spojrzał przeciągle na stojącego przed nim Ibera.
– Posąg, którego tak łapczywie pożądasz, jest teraz w Rękach Boga.
– Bluźnierstwo! – wykrzyknął Absalom. – Zabijcie go! W imię Boga!
Królewska straż przyboczna wyminęła posłusznie stojącego przed nimi hrabiego Salii, otaczając półkręgiem arkońskiego dowódcę. Waldemar odniósł wrażenie, że Dambora tylko na to czekał. Nie miał najmniejszych szans w starciu z uzbrojonymi w długie włócznie Duńczykami, ale w jego oczach nie sposób było doszukać się lęku. Wojownik stąpał raźno ku swemu przeznaczeniu, śmiejąc się wrogom w twarz i otwarcie drwiąc z czającej się w pobliżu śmierci. Nagi przyszedł na świat i tak samo z niego odchodził. Z bojowym okrzykiem na ustach i mieczem w dłoni. Najwyraźniej tego właśnie pragnął.
Walka trwała zaledwie chwilę, ale Dambora nie sprzedał tanio skóry. Zanim poległ, zdążył zabić jednego z włóczników, a dwóch innych poważnie ranił. Waldemar spojrzał w posępną twarz Rodryga.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, w świątyni nie ma tego, co miałeś nadzieję znaleźć.
Iber nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie i bez słowa ruszył w stronę rozbitych wrót kąciny.
– A nagroda? Złożyłeś mi obietnicę i jej dotrzymałeś, pozwól więc, że ja dotrzymam swojej.
Rodryg zatrzymał się i bez pośpiechu obrócił w stronę duńskiego władcy.
– Wybacz śmiałe słowa, królu, ale nie masz niczego, co mógłbyś mi ofiarować. – Skłonił się i wyszedł na zewnątrz.
Waldemar zerknął na dowódcę straży.
– Załadujcie skarby na wozy – rozkazał, wpatrując się w rzeźbę Świętowita. – O losie posągu zadecyduje biskup Absalom.
Dowódca odwrócił się w stronę możnowładcy.
– Co rozkażesz, panie?
Duchowny uśmiechnął się złośliwie.
– Zarzućcie na niego powróz, obalcie i wywleczcie na plac, by mieszkańcy grodu zobaczyli upadek swego fałszywego boga. Później porąbcie go na ich oczach na drobne kawałki, rozpalcie z nich ogień i przygotujcie strawę dla wojska… Z koniny.
Grymas niezadowolenia wykrzywił twarze Duńczyków. Żaden z nich nie miał ochoty wykonywać polecenia, nie śmieli jednak okazywać niesubordynacji w obecności króla.
– Co mamy zrobić z ciałem Dambory?
– Zrzućcie tego plugawca ze skarpy do morza.
– Nie! – Waldemar spojrzał ostro w oczy Absaloma. – Nie poddał się, choć wiedział, że nie było mu pisane zwycięstwo, a ja doceniam męstwo i odwagę. Oddajcie jego ciało Ranom. Należy mu się godny pochówek.
Duński władca obserwował, jak wezwani przez dowódcę straży mieszkańcy grodu, z szacunkiem należnym królowi, wynoszą ze świątyni ciało ostatniego strażnika Świętowita. Potem patrzył jak jego ludzie chwytają za topory, odcinają nogi arkońskiego idola i wyciągają go na zewnątrz, tytłając świętość Ranów w ziemi i kurzu. Dopiero wtedy zdecydował się wyjść z kąciny. Idąc w kierunku rozbitych wrót nie mógł wyzbyć się myśli, że dzisiejszego dnia był świadkiem czegoś ważnego, jakby końca pewnej epoki. Kiedy wyszedł na znajdujący się przed chramem plac, silny podmuch wiatru zmierzwił jego włosy, porywając niespokojne myśli. Waldemar uśmiechnął się i przymykając oczy nabrał powietrza w płuca. Arkona została zdobyta.
* * *
Wiatr sprzyjał uciekinierom. Smukła łódź mknęła po płytkich wodach Morza Bałtyckiego, rozpruwając spienione fale. Stojący na rufie przygarbiony starzec, wsparty o gruby i pokrzywiony kostur, patrzył ze smutkiem w kierunku ledwo już widocznego skrawka lądu, nad którym unosiły się wielkie kłęby czarnego dymu. Arkona. Ostatni gród wyznawców dawnej wiary stał w ogniu.
– Mamy towarzystwo – powiedział stojący obok mężczyzna.
W przeciwieństwie do starca, który miał na sobie jedynie długi płaszcz z kapturem, mężczyzna ubrany był w chroniącą całe ciało kolczugę. Na plecach nosił okrągłą tarczę, a do skórzanego pasa oprócz sztyletu przytroczony miał długi miecz. Jego twarz zakrywał zniekształcający głos hełm garnczkowy.
– Przeklęci Pomorzanie – syknął.
Starzec kiwnął ze spokojem głową i obrócił się w stronę zbliżającego się okrętu. Jednostka Pomorzan była znacznie większa i dużo szybsza, nie było więc sensu uciekać. Na dany przez starca znak opuszczono żagiel i przy pomocy wioseł wyhamowano łódź. Potem część załogi pomogła Pomorzanom związać ze sobą oba okręty, co na wzburzonym morzu nie należało wcale do łatwych zadań. Gdy się to w końcu udało, przy burcie większego okrętu pojawił się kapitan, barczysty i kędzierzawy wielkolud. Starzec podszedł do niego, sięgnął pod płaszcz i po chwili wręczył mu pokaźnych rozmiarów mieszek.
– Sto dinarów – powiedział głosem pozbawionym emocji. – Tak jak ustalono.
Olbrzym zważył sakiewkę w dłoni, kiwając z zadowoleniem głową. Miał już zamiar podnieść rękę, by dać swoim ludziom znak do odpłynięcia, gdy nagły podmuch wiatru poderwał rozłożoną na arkońskiej łodzi płachtę, odsłaniając na ułamek sekundy to, co się pod nią znajdowało. Kapitan Pomorzan przetarł ze zdumieniem oczy. Miał na wyciągnięcie ręki skarb, o którym od wieków krążyły legendy. Wystarczyło tylko po niego sięgnąć.
Wielkolud dysponował niemal dwukrotnie większą liczbą ludzi, niż stojący przed nim starzec, a jednak atak na arkończyków obarczony był dużym ryzykiem. W ich łodzi nie było zwykłych żeglarzy. Stali tam niemal wyłącznie dobrze uzbrojeni i opancerzeni wojowie. Wystarczyło na nich spojrzeć, by mieć pewność, że nie nosili broni jedynie na pokaz. I choć olbrzym był skory do dużego ryzyka, wewnętrzny głos podpowiadał mu, że tym razem nie było warto go podejmować. Zbyt wiele mógł stracić. Poza tym otrzymał sowitą zapłatę. Spojrzał więc w spokojne oczy starca, uśmiechnął się i uniósł rękę w umówionym geście.
Dopiero gdy łódź uciekinierów zniknęła w wieczornej mgle, kapitan Pomorzan rozkazał stawiać żagiel. Potem ukrył pod pokładem sakiewkę ze złotem i obrał kurs na Arkonę. Unoszące się nad cyplem kłęby dymu świadczył jednoznacznie, że gród został w końcu zdobyty. Warto było więc upomnieć się o wynagrodzenie za wierną służbę, dopóki król Waldemar przebywał na wyspie.
1 Stare bałtyjskie przysłowie tłumaczone przez XV-wieczny rękopis ruski jako Perun jest mnog czyli Perun jest wieloraki, wykorzystywane niekiedy na poparcie tezy, według której wszyscy najwyżsi słowiańscy bogowie (m. in. Perun, Dadźbóg, Świętowit, Trzygłów) byli w istocie przejawem jednego najwyższego ogólnosłowiańskiego bóstwa.