Rozdział 1
APATIA
Część 2
Tuż przed pierwszą ulizany gówniarz w granatowym mundurku otworzył gwałtownie przedział. Dobrze znał swój pociąg, bo nawet nie spróbował zapalić światła. Skrzywił się na mój widok, ale grzecznie poprosił o bilet.
Sięgnąłem do kieszeni spodni i podałem mu niewielki kartonik. Skurczybyk nawet na niego nie spojrzał. Kiwnął tylko głową, mówiąc, że za kwadrans dojedziemy do Włodawy. Nie zareagowałem. On też nic więcej nie powiedział. Zasunął drzwi i podreptał dalej.
Pięć minut później poszedłem do kibla. Bardziej żeby rozprostować kości, niż opróżnić pęcherz, choć ostatecznie zrobiłem jedno i drugie. W drodze powrotnej minąłem kilkuosobową grupę pijanych rezerwistów. Śmiali się, jakby zrobili komuś dobry kawał. Wnioskując z wrzasków i przekleństw, które dotarły do mnie chwilę później, oszczali obficie przedział konduktora. Beztroskie sukinsyny.
Założyłem kożuch, ostatni raz spojrzałem na leżący na podłodze telegram i wyszedłem z przedziału. Idąc w kierunku wyjścia z wagonu, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni po zapałki i starą, srebrną papierośnicę, która wpadła w moje ręce na Dworcu Centralnym w Warszawie. W środku było kilkanaście papierosów – bez nazwy, bez filtra, mocnych jak diabli. Popularne wydawały się przy nich tytoniowym rarytasem dla koneserów. Niewiele przesady byłoby w stwierdzeniu, że palce żółkły już w trakcie ich odpalania.
Wsadziłem jednego między zęby, schowałem papierośnicę i powoli przeciągnąłem zapałką po drasce. Płomień ogarnął ją w zwolnionym tempie, jakby z opóźnieniem. Powietrze wypełnił przyjemny zapach palonej siarki. Zmrużyłem oczy i przytykając ogień do końca papierosa, głęboko się zaciągnąłem. Organizm doznał szoku, w głowie na kilka sekund zapanował chaos. Oparłem się ramieniem o szybę, wypuszczając z ręki zapałkę. Tak, właśnie tego mi było trzeba.
Skład zaczął hamować z piskiem, który na trzeźwo byłby trudny do zniesienia. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale stojący po drugiej stronie wagonu rezerwiści wpadli nagle w popłoch. Krzyczeli na siebie nawzajem, energicznie gestykulując, jakby spierali się o to, co powinni zrobić. W końcu jeden otworzył drzwi i wyskoczył z jadącego jeszcze pociągu. Ku mojemu zaskoczeniu pozostali nie tylko nie próbowali go powstrzymać, ale po chwili zrobili dokładnie to samo. Zdziwiony wyjrzałem przez okno, ale zdołałem jedynie zobaczyć, jak znikają w mroku.
Lokomotywa zatrzymała się chwilę później. Szarpnąłem za klamkę drzwi wagonowych, napierając na nie całym ciężarem ciała. Nie należałem do ułomków, mimo to inny skuteczny sposób na sforsowanie wyjścia z pociągu nie był mi znany. Zawsze zastanawiałem się, jak sobie z tym radzą pomarszczone staruszki? Używają tajnych zaklęć? Ciekawe.
Gdy otworzyłem drzwi, do wnętrza wtargnął przenikliwy chłód. Zapiąłem szczelnie kożuch i wyglądając na zewnątrz, postawiłem kołnierz na sztorc. Mżyło. Po dwóch godzinach spędzonych w smrodzie przyjemnie było odetchnąć świeżym powietrzem. Pogoda jednak nie rozpieszczała. Zaciągnąłem się papierosem i niechętnie wyszedłem na peron. O ile w ogóle można było nazywać to, co miało pełnić jego rolę.
Spomiędzy ułożonych nierówno betonowych płyt wyrastały duże kępy trawy, tablicę, na której kiedyś znajdowała się nazwa miejscowości, pokrywała rdza. Liter nie dało się już odczytać. Całość oświetlała jedna, ledwo żarząca się lampa. Zapchlony koniec świata.
Po kilku krokach poznałem przyczynę dziwnego zachowania rezerwistów. Na peronie stali ubrani w zimowe mundury milicjanci. Domyśliłem się, że podpici gówniarze zauważyli ich z pociągu. Pomyśleli pewnie, że funkcjonariusze zostali wezwani przez młodego konduktora, przestraszyli się i dali nogę. Cóż, mylili się. Gliniarze nie czekali na nich, tylko na mnie.
Było ich dwóch. Jeden mały, łysy i z brzuchem, drugi szczupły i wysoki, z zatkniętymi na nosie brylami. Bolek i Lolek. Nie wiedzieli wprawdzie jak wyglądam, ale szybko skupili na mnie spojrzenia. Wielkiego wyboru nie mieli. Poza mną z pociągu wysiadła jedynie tęga kobieta z dwójką wrzeszczących bachorów.
Podszedłem do nich, wyrzucając po drodze niedopałek.
– Pan Witold Wielgus? – zapytał mały.
Przytaknąłem.
– Możemy zobaczyć pana dowód osobisty?
Bez słowa sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kożucha, wyciągając nieco już sfatygowaną, zieloną książeczkę. Oświetlił latarką stronę ze zdjęciem.
– W porządku. Jestem sierżant Bartoś, a to kapral Warecki. – Oddał mi dowód. – Nie ma Pan żadnych bagaży?
Nie odpowiedziałem. Pokazałem jedynie szczoteczkę do zębów. Nie wyglądał na zdziwionego, pokiwał tylko ze zrozumieniem głową.
– W takim razie proszę z nami.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na tym wygwizdowie jest dworzec kolejowy. Niewielki, ale jednak. Nie zauważyłem budynku, bo widok przysłaniał pociąg. Dostrzegłem go dopiero, gdy wyszliśmy poza stojące na torze wagony. Ruderą wprawdzie nie był, ale lata świetności z całą pewnością miał już za sobą. Posterunek mieścił się w jego wnętrzu i składał z dwóch małych pomieszczeń: zawalonego papierami biura i spowitego w mroku dołka.
– Proszę się rozgościć – sierżant wskazał wolne krzesło przy biurku.
Opadłem na nie ciężko, rozpinając kożuch.
– Napije się pan czegoś? Może kawy lub herbaty?
Spojrzałem mu prosto w oczy, ale wcale się nie speszył. Najwyraźniej nie z takimi miał już do czynienia.
– Wódki? – zasugerowałem nieco teatralnie.
Uśmiechnął się smutno, ale nie zaoponował. Spojrzał przyzwalająco na niższego stopniem kolegę, powiesił kurtkę oraz czapkę na wieszaku i usiadł naprzeciwko mnie.
Okularnik otworzył jedną z szafek, pogrzebał w środku i po chwili postawił przede mną flaszkę czystej i trzy musztardówki. Polał od serca. Wypiliśmy bez toastu, bez zagryzki, bez popitki. Dla nich była to zapewne codzienność, dla mnie wciąż nowa rzeczywistość.
– Panie Wielgus… – zaczął sierżant nieco zakłopotany. – Poproszono mnie, żebym poinformował pana o wynikach śledztwa przeprowadzonego w sprawie śmierci pana córki Joanny Wielgus. – Zrobił krótką pauzę. – Zdaję sobie sprawę, że czuje pan potworny ból. Przed kilkoma laty stracił pan żonę, teraz jedyne dziecko. Nie chcę pana ranić zbędnymi szczegółami. Przedstawię najważniejsze fakty. Jeśli będzie miał pan jakiekolwiek pytania, proszę je po prostu zadawać.
Pies pokazał ludzkie oblicze, ale był w błędzie. Moja córka nie żyła. Niczym nie mógł mnie już bardziej zranić.
– Zgoda – odpowiedziałem, zerkając na pustą szklankę.
Kapral bezbłędnie odczytał moje intencje, nalewając z wprawą drugą kolejkę. Wypiliśmy od razu.
– Dobrze… – kontynuował sierżant, przeglądając papiery. – Zaginięcie dwóch studentek: Joanny Wielgus oraz Katarzyny Major zgłosił nam w dniu dziesiątego listopada ksiądz Jacek Miksa, proboszcz ze wsi Radoszy. Obie dziewczyny odwiedziły go dzień wcześniej, poprosiły o przechowanie plecaków, po czym udały się na krótką wędrówkę po okolicznych lasach. Zgodnie z umową miały odebrać swoje rzeczy jeszcze tego samego dnia. Niestety nie pojawiły się na plebanii. Zaniepokojony ksiądz poinformował nas o tym fakcie z samego rana. Początkowo poszukiwania nie przyniosły żadnych efektów. Dopiero ściągnięte z Chełma psy podjęły trop. Zwłoki Joanny Wielgus odnaleziono trzynastego listopada na trudno dostępnych, bagiennych terenach leżących kilka kilometrów na wschód od Radoszy. Wezwany na miejsce biegły stwierdził jednoznacznie, że została rozszarpana przez wilki lub dzikie psy, co było bezpośrednią przyczyną zgonu. Katarzynę Major odnaleziono tego samego dnia w stanie skrajnego wycieńczenia i szoku. Siedziała na drzewie, niespełna kilka metrów od zwłok Joanny Wielgus. Obecnie Katarzyna Major przebywa w pobliskim domu opieki psychiatrycznej. Nie jest komunikatywna. Lekarze nie są w stanie stwierdzić, czy jej stan kiedykolwiek powróci do normy. – Podniósł wzrok znad akt. – W zasadzie to wszystko.
Zapadła niezręczna cisza. Kapral szczodrze wypełnił szkło.
– Ma pan jakieś pytania?
Pokręciłem przecząco głową, wychylając trzecią szklankę. Jeśli nawet jakieś miałem, to nie byłem w stanie ich zadać.
– Wyrazy współczucia. – Zachrypnięty głos nie należał do żadnego z siedzących przede mną milicjantów.
Obróciłem głowę w stronę celi. Przy kracie, opierając ręce na stalowych prętach, stał brunet około czterdziestki o lekko przerzedzonych włosach. Twarz miał napuchniętą i niezdrowo bladą, oczy przekrwione i podkrążone, usta spierzchnięte. Na pewno nie był to efekt zakrapianego wieczoru, lecz co najmniej kilku wieczorów. Nie zauważyłem go, kiedy wchodziliśmy na posterunek. Możliwe, że spał na pryczy w głębi ciemnej celi.
– Zamknij mordę, Kołkowski! – ryknął kapral.
Aresztant podniósł ręce w obronnym geście, uśmiechając się niewinnie. Wyraźnie było widać, że nic sobie robi z wrzasków wysokiego milicjanta, a i ten wrzasnął trochę na pokaz. Zupełnie jakby dwóch kumpli ze szkolnej ławki spotkało się w dorosłym życiu po przeciwnych stronach barykady i żadnemu nie było w smak to, co akurat musiał zrobić.
– W takim razie, panie Wielgus – sierżant nie zwrócił uwagi na zajście – z naszej strony to wszystko. Rzeczy osobiste, które pańska córka zostawiła u księdza Miksy, są nadal na plebanii. Zgaduję, że będzie pan chciał jutro po nie pojechać. Ma pan gdzie przenocować? Gdyby nie ten moczymorda – wskazał Kołkowskiego, zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć – pozwoliłbym panu spać na posterunku. Niestety musimy go jeszcze dzisiaj odstawić do rejonu, a samego tu pana zostawić nie mogę. Na szczęście niedaleko jest hotel robotniczy. Możemy tam pana podwieźć, jeśli pan chce.
– Wolałbym od razu pojechać do Radoszy, odebrać rzeczy córki i jutro wrócić do domu.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Nie czytał pan ogłoszeń na dworcu w Chełmie?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie było okazji.
– Do poniedziałku będą remontować trakcje i torowiska na odcinku Włodawa – Chełm i Lublin – Dorohusk. Do tego czasu ruch pociągów będzie wstrzymany.
Pokiwałem głową.
– A autobusy?
– Wszystkie przekierowano do Chełma, żeby obsługiwały ruch pasażerski na trasie do Lublina. Wprawdzie do Dorohuska będzie jeździł jeden autobus dziennie, ale do Włodawy żaden. Można powiedzieć, że przez dwa dni będziemy odcięci od reszty Polski.
Ani mnie to grzało, ani ziębiło.
– A Radoszy? Znajdę we wsi jakiś nocleg?
– Ksiądz Miksa na pewno coś panu zorganizuje.
– Świetnie. Jak się tam dostanę?
– Teraz? W środku nocy? – zdziwienie wyraźnie w nim narastało.
Kiwnąłem potakująco głową.
– Chyba tylko na piechotę, bo dzisiaj raczej nikt już tam pana nie zawiezie. Droga jest dość prosta, ale za to długa. Nieco ponad szesnaście kilometrów, z czego ostatnich dziesięć przez lasy.
Czyli rano powinienem dotrzeć na miejsce. Spać mi się nie chciało, fajki miałem, wódy we krwi też pod dostatkiem. Poza tym spacer wydał mi się dużo ciekawszym rozwiązaniem niż nocowanie w obskurnym i śmierdzącym hotelu robotniczym.
– Pokażą mi panowie drogę?
Przez chwilę sierżant przyglądał mi się z niedowierzaniem. W przeciwieństwie do kaprala, na którym moja chęć przejścia nocą kilkunastu kilometrów nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Możliwe, że sam był amatorem pieszych wycieczek.
– Jest pan pewien? W nocy ma być spory mróz. Byłoby chyba lepiej, gdyby jednak został pan we Włodawie.
Spojrzałem mu prosto w oczy.
– Niech będzie – powiedział w końcu. – Zadzwonię do księdza, żeby go uprzedzić o pańskiej wizycie. – Wstał z krzesła, podciągnął spodnie i podszedł do wieszaka. – Niestety nasz telefon nie działa. Będę to musiał zrobić ze stróżówki kolejowej. Kilka dni temu wymieniono na komendzie centralę telefoniczną, a wraz z nią okablowanie wszystkich starych linii, między innymi naszej. Podobno w poniedziałek mają nas już podłączyć, na razie jednak możemy korzystać jedynie z radiostacji. Warecki – zwrócił się do kolegi – zajmij się samochodem i Kołkowskim, tak żeby wszystko było gotowe do wyjazdu, kiedy wrócę.
Założył kurtkę oraz uszatkę i wyszedł z posterunku. Kapral ruszył tuż za nim, zostawiając mnie wśród sterty piętrzących się na biurku papierów.
– Hej, Kolego. – Z celi dobiegł znany mi już, zachrypnięty głos. Najwyraźniej Kołkowski nie należał do osób marnujących nadarzające się okazje. – Nie nalałbyś szklaneczki? – Spojrzał łakomie na półlitrówkę z resztką wódki, oblizując wargi. – Kac strasznie mnie męczy.
Zgarnąłem z biurka dwie musztardówki i butelkę, podszedłem do kraty i rozlałem to, co w niej zostało. Dla Kołkowskiego byłem nieco bardziej szczodry. Po pierwsze facet był w potrzebie, po drugie czułem, że mam już dosyć. Tak czy inaczej nie narzekał, bo łyknął, jakby nie miał przełyku. Lemoniada nie weszłaby lepiej dziecku. Aż miło było popatrzeć. Zwalczanie trucizny trucizną należało chyba do jego codziennej diety, bo po kilku sekundach nabrał zdrowych kolorów.
– Dzięki, kolego – powiedział, kiedy odstawiałem szkło na miejsce. – W porządku z ciebie gość, więc dam ci dobrą radę. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Nie idź do tej przeklętej wsi. Tamtejsi ludzie są dziwni. Niby wszystko z nimi w porządku, a jednak przerażają. Lepiej przenocuj tutaj, a rano zadzwoń do księżulka i poproś, żeby przywiózł ci rzeczy córki. Zobaczysz, zgodzi się. – Przerwał na moment. – I przede wszystkim nie wierz w bzdury, których naopowiadał ci Bartoś. Od lat nikt tu nie widział wilków, ani sfor dzikich psów, a…
Nie dokończył, bo drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wszedł kapral. Od razu zwęszył, że ucięliśmy sobie pogawędkę, choć w rzeczywistości był to jedynie krótki monolog. Wystarczyło, że spojrzał na rumianą twarz Kołkowskiego i pustą butelkę. Nie był zadowolony i nawet nie starał się tego ukryć.
– Mam nadzieję, że nie naopowiadał panu głupot. – Patrzył Kołkowskiemu w oczy, zakładając mu na ręce kajdanki. – Za szklankę gorzałki przekonałby pana, że jest papieżem.
Wyszliśmy na zewnątrz. Sierżant siedział już za kierownicą milicyjnego UAZ-a, rozmawiając z kimś przez radio. Usiadłem z przodu, ale nie zdążyłem nawet zagrzać tyłkiem fotela, bo po zaledwie kilku skrętach w lewo i w prawo samochód zatrzymał się przy ledwo widocznej polnej drodze, która miała mnie doprowadzić do Radoszy.
Wysiadłem, dziękując za podwózkę. Gliniarze nie byli zbyt wylewni. Sierżant tylko się uśmiechnął, a kapral wymamrotał pod nosem kilka słów na pożegnanie. Obaj zasalutowali i odjechali. Kołkowski nie odezwał się słowem.
Patrzyłem za nimi, aż zniknęli za jednym z zakrętów. Nie spieszyło mi się. Czasu na dotarcie do wsi miałem aż nadto, a pogoda nie zachęcała do długiego spaceru. Co prawda już nie mżyło, ale nad polami zawisła gęsta mgła. Polna droga tonęła w niej na równi z rosnącymi tu i ówdzie drzewami.
Poprawiłem kołnierz, wsadziłem ręce w kieszenie. Wieś była gdzieś przede mną, ukryta za niewidocznymi wzgórzami i lasami oraz ścianą bieli, do której zacząłem się z wolna zbliżać.
Mroźne macki mgły oblepiły mnie, kiedy tylko w nią wszedłem. Wilgoć zaczęła przedzierać się przez kolejne warstwy ubrania, aż w końcu dotarła do rozgrzanego ciała. Przeszył mnie dreszcz. Skuliłem się w sobie, ale nie na wiele się to zdało. Chłód wciąż przenikał przez moją skórę. Nie przejąłem się zbytnio. Hipotermia raczej mi nie groziła. Potrzebowałem po prostu chwili, żeby zaadoptować się do nowych warunków. Brnąłem więc uporczywie naprzód, stawiając krok za krokiem.
Nie widziałem zbyt wiele. Chmury przysłaniały księżyc, zatapiając wszystko w mroku. Co jakiś czas wyrastał przede mną bezkształtny cień, który po chwili zmieniał się w przydrożne drzewo. Złamana lipa, nadpalony dąb, poskręcana wierzba. Mijałem je wszystkie, wyczekując następnych. Były jak drogowskazy, z których każdy, gdyby tylko się wsłuchać, opowiadał inną historię.
Nie miałem ochoty poznawać żadnej z nich. Miałem własną.
* * *
Czwartek 21 listopada
Przebudziłem się przy grobie Urszuli. Nie wiedziałem, jak i kiedy tu przyszedłem, ani jak długo siedziałem na ławce. Po prostu się na niej ocknąłem. Godzina musiała być jak na mnie bardzo nietypowa, bo słońce stało w zenicie, a przy nagrobkach krzątali się ludzie.
Zsunąłem rękaw z lewego nadgarstka, ale po szturmańskim został jedynie jasny ślad na skórze. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mam bladego pojęcia, jaki jest dzień i ile czasu minęło od rozmowy z Romkiem. W ogóle nie pamiętałem zbyt wiele z tego, co się od tamtej pory wydarzyło. Przed oczami miałem jedynie pojedyncze, nie powiązane ze sobą obrazy.
Męczył mnie potworny kac, do tego dzwoniło w uszach. Pies Pawłowa się ślinił, ja sięgnąłem do kieszeni kożucha. W półlitrówce czystej została co najwyżej setka. Odkręciłem zakrętkę i niewiele myśląc, przytknąłem butelkę do ust. Zanim zdążyłem się napić, pojawiła się pani Olga.
– Wódka nie pomoże, panie Witoldzie, już to panu mówiłam. To potrzask, który sam pan na siebie zastawia.
Wypiłem zawartość w dwóch długich łykach, nie spuszczając staruszki z oczu. Mało, pomyślałem, wkładając pustą butelkę do kieszeni. Pani Olga usiadła obok mnie, kręcąc z dezaprobatą głową.
– To znaczy, że już tu byłem? – zapytałem. – W tym stanie?
Przyjrzała mi się z niedowierzaniem.
– Żartuje pan, prawda? Przychodzi tu pan codziennie od tygodnia. Chociaż dzisiaj pierwszy raz ma pan w miarę przytomne spojrzenie.
Nie brzmiało to najlepiej, ale i tak było mi wszystko jedno.
– Od tygodnia? – Oblizałem spierzchnięte wargi, sięgając po papierosy. – Jaki dzisiaj mamy dzień?
Westchnęła.
– Dwudziesty pierwszy listopada. Czwartek.
Odpaliłem radomskiego, mocno się zaciągając. Spożyta przed chwilą setka zaczynała powoli łagodzić objawy fatalnego samopoczucia.
– Musi się pan z tym pogodzić – powiedziała staruszka, wpatrując się w nagrobek Urszuli. – Proszę mi zaufać, wiem, co mówię. Nie pan pierwszy i nie ostatni stracił całą rodzinę. – Zerknęła na mnie z ukosa. – Powinien pan tam pojechać, stanąć nad grobem córki i się z nią pożegnać. Tylko to panu pomoże.
Spojrzałem na nią, wydmuchując dym kącikiem ust. Wiedziała o śmierci Joasi, z całą pewnością ode mnie, chociaż nie pamiętałem, żebym z nią na ten temat rozmawiał. Nie przejąłem się zbytnio. Mój niepokój wzbudziło jedynie słowo „tam”. Nie miałem pojęcia, co miała na myśli. Tam, czyli gdzie? Musiałem to wiedzieć, skoro jej powiedziałem, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć.
– Wolałbym umrzeć – odparłem.
Prychnęła, jakbym powiedział coś oczywistego i zabawnego zarazem.
– Ale żyje pan. – Obróciła się w moją stronę, uważnie mi się przyglądając. – Myśli pan, że pańska żona albo córka chciałyby, żeby pan umarł?
Zesztywniałem. Oczywiście, że by nie chciały, byłem tego pewien, chociaż nie znaczyło to wcale, że dzięki temu czułem się lepiej. Zrozumiałem jednak od razu, do czego zmierzała staruszka i co chciała przez to powiedzieć. Wiedziałem też, że miała rację.
Od tygodnia upijałem się na umór, próbując zagłuszyć ból i rozpacz, które rozpanoszyły się we mnie po rozmowie z Romkiem. Nie udało mi się, bo po prostu nie mogło mi się udać. Wszystko powracało ze zdwojoną siłą, gdy alkohol przestawał tłumić zmysły. Piłem więc dalej i za każdym razem więcej, ale tym razem w butelce nie było już niczego, co mógłbym w siebie wlać. I chociaż wciąż nic nie miało dla mnie znaczenia, pierwszy raz od wielu dni byłem świadom tego, gdzie jestem i co robię. Nadal targały mną silne emocje, jednak umysł miałem w miarę jasny i pewnie dlatego się bałem. Wewnętrzny głos podpowiadał, że nie jestem jeszcze gotowy myśleć trzeźwo o śmierci Joasi, ale w żaden sposób nie potrafiłem powstrzymać natłoku myśli, które po słowach staruszki wypełniły moją głowę.
Czułem, że powinienem w końcu przestać uciekać przed prawdą. Bez względu na to jak bardzo była przerażająca i bolesna. Nie byłem pewien, czy miałem w sobie wystarczająco dużo siły, by pogodzić się ze stratą córki, ale wiedziałem, że muszę spróbować. Byłem to winien Urszuli.
Przed laty przyrzekłem umierającej żonie, że po jej śmierci zacznę wszystko od nowa. Że będę żył nie tylko dla Joasi, ale także dla siebie. Myślę, że moja obietnica pomogła jej wtedy odejść. Niestety teraz była ciężarem, który najchętniej zrzuciłbym z barków. Problem polegał na tym, że nigdy nie złamałem danego Urszuli słowa i nie zamierzałem robić tego teraz. Musiałem wziąć się w garść. Potrzebowałem jedynie pomocy, bliżej nieokreślonego bodźca, który pozwoliłby mi w końcu wstać i unieść głowę. Być może z tego powodu codziennie tu przychodziłem. W pijackim zwidzie łudziłem się pewnie, że Urszula da mi jakiś znak, wskaże kierunek.
Spojrzałem na jej nagrobek, uśmiechając się pod nosem. Jeśli rzeczywiście tak było, to nie minąłem się z prawdą. Przysłała mi panią Olgę.
Musiałem od czegoś zacząć, a sugestia staruszki wydawała się jedynym właściwym rozwiązaniem. Miałem świadomość, że będzie się to wiązało z niewyobrażalnym cierpieniem, ale pierwszy krok zawsze stawiało się najtrudniej.
Rzuciłem papierosa na ziemię i zdeptałem go obcasem.
– Dziękuję, pani Olgo – wyszeptałem.
Machnęła lekceważąco ręką.
– Nie ma za co dziękować. – Spojrzała mi przeciągle w oczy. – Przecież znamy się nie od dziś.
Podniosłem się ciężko z ławki, kiwnąłem na pożegnanie głową i ruszyłem w stronę wyjścia z cmentarza.
– Panie Witoldzie! – zawołała, gdy mijałem lipę, na której nocami przesiadywała płomykówka.
Zerknąłem na staruszkę przez ramię. Miała zatroskany wyraz twarzy.
– Proszę na siebie uważać.
—
Po wyjściu z cmentarza podszedłem do pierwszej napotkanej budki telefonicznej. Stały pod nią dwie Cyganki. Jedna młoda i ciężarna, druga znacznie od niej starsza. Matka i córka sądząc po rysach twarzy.
Zapytałem, czy mają zamiar dzwonić, a gdy pokręciły przecząco głowami, wszedłem do środka. Podniosłem słuchawkę, wrzuciłem do automatu wyciągniętą z kieszeni monetę i szybko wykręciłem numer. Po kilku sygnałach usłyszałem znajomy kobiecy głos.
– Dzielnicowy Urząd Spraw Wewnętrznych Wrocław-Krzyki.
– Z majorem Boguckim poproszę.
– Łączę.
Znów musiałem chwilę odczekać, zanim odebrał telefon.
– Bogucki. Słucham.
Miałem wrażenie, że przeżywam déjà vu.
– Cześć, Romek – powiedziałem. – Co z pogrzebem Joasi?
Cmoknął z niezadowoleniem.
– Nagle znów chcesz mnie znać?
Zdębiałem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Wątpię. Jesteś pijany?
– Trochę.
– Więc zadzwoń, jak całkiem wytrzeźwiejesz.
Usłyszałem trzask odkładanej na widełki słuchawki, a chwilę później szybki przerywany sygnał, świadczący o tym, że rozmówca zakończył połączenie. Zdezorientowany odwiesiłem słuchawkę i wyszedłem z budki, zastanawiając się, o co mu chodziło?
Wydawał się poirytowany, a to oznaczało, że musiał mieć ku temu powód, bo nie zaliczał się do drażliwych facetów. Z jego słów wynikało, że doszło między nami do sprzeczki. Zatem jeden z nas coś zrobił lub przynajmniej coś powiedział i to dosadnie. Pytanie tylko co i kto?
Sięgnąłem po papierosa, próbując przypomnieć sobie wydarzenia z kilku ostatnich dni. Kiedy go przypalałem, podeszła do mnie ciężarna Cyganka, proponując wróżbę z ręki. Spojrzałem na nią obojętnie, mocno się zaciągając. Chwilę później ruszyłem w stronę przystanku autobusowego. Musiała poczuć się urażona, bo krzyknęła coś po romsku. Po tonie głosu domyśliłem się, że obrzuciła mnie obelgami. Nie zwracałem na to uwagi, koncentrując się wyłącznie na wspomnieniach z poprzedniego tygodnia. Niestety poza scenami picia nie było tego zbyt wiele. W pamięci zachowało mi się zaledwie kilka poszarpanych obrazów.
Awantura z sąsiadem o drzwi i wycieraczkę, na które oddałem mocz. Rozmazany makijaż młodej prostytutki, która próbowała wyłudzić ode mnie pieniądze. Gra w trzy karty, w którą nie chciałem dać się wciągnąć. Wyleniały czarny dachowiec ocierający się o moją nogę. Pies obwąchujący ławkę, na której spałem i w końcu kłótnia z Romkiem w moim mieszkaniu. To była ostra wymiana zdań, doszło chyba nawet do małej szarpaniny, wciąż jednak nie wiedziałem, z jakiego powodu?
Po raz kolejny mocno się zaciągnąłem. Podchodząc do stojącego przy przystanku kosza na śmieci, przypomniałem sobie coś jeszcze. Był u mnie listonosz, chyba już po wizycie Romka. Chciałem się z nim napić, ale on stanowczo odmówił, mówiąc, że jest w pracy i że przyniósł mi bardzo ważną wiadomość. Zgasiłem niedopałek w popielniczce, próbując sobie przypomnieć, co mi wtedy wręczył. Nie byłem pewien, ale była to chyba jakaś kartka, być może telegram.
Przymknąłem oczy, próbując przywołać w pamięci scenę, kiedy stałem z pracownikiem poczty twarzą w twarz.
Tak, na pewno. Listonosz dostarczył mi telegram.
—
Gdy otworzyłem drzwi mieszkania, uderzył mnie przykry smród wymiocin wymieszany z zatęchłym zapachem niewietrzonego od wielu dni pomieszczenia. Wszedłem niechętnie do przedpokoju. To, co zastałem wewnątrz, trudno było nazwać bałaganem. Chlew pasował zdecydowanie bardziej.
Wszędzie walały się puste butelki po wódce, głównie półlitrówki, chociaż gdzieniegdzie zauważyłem także opróżnione do ostatniej kropli ćwiartki. Na wykładzinach było mnóstwo zaschniętego błota i ciemnych śladów pozostawionych przez buty, sądząc po ilości nie tylko moje. Szafy były pootwierane, ale nie wisiały w nich żadne ubrania. Wszystkie leżały na podłogach, chaotycznie porozrzucane, jakby ktoś je w pośpiechu przeglądał lub czegoś szukał. Wymięta i pobrudzona pościel na łóżkach wskazywała, że nie tylko mnie zdarzyło się tu w ostatnim czasie nocować. Stoły w kuchni i dużym pokoju zastawione były szklankami, butelkami po wodzie, pootwieranymi słoikami po śledziach i ogórkach, pustymi puszkami po rybie. Leżało na nich także mnóstwo pobrudzonych sztućców i talerzy. Resztki jedzenia zdążyła pokryć pleśń.
Obawiałem się tego, co mogłem zastać w łazience, dlatego postanowiłem tam nie zaglądać. Najważniejszy był telegram. Nie znalazłem go przy sobie, miałem jednak nadzieję, że nadal jest w mieszkaniu. Pootwierałem więc wszystkie okna i zacząłem przeszukiwać domowe zakamarki.
Kilkanaście minut później natrafiłem na pognieciony kawałek papieru. Leżał pod kuchennym stołem między pustymi butelkami po czystej. Był mocno poplamiony, ale tekst znajdujący się na przyklejonych do pożółkłej kartki białych paskach wciąż dało się odczytać.
Usiadłem na taborecie, rozprostowałem telegram na czystym fragmencie ceraty, którą przykryty był stół, i podniosłem na wysokość oczu. Kartka niemal wypadła mi z ręki, kiedy przeczytałem znajdującą się na niej wiadomość.
Uprzejmie informuję, że pogrzeb Pańskiej córki, Joanny Wielgus, odbędzie się w dniu 16 listopada o godzinie 11:00 na cmentarzu parafialnym we wsi Radoszy.
Ks. Jacek Miksa
—
Piątek 22 listopada
Było tuż przed dziewiątą, kiedy podszedłem do zamontowanego na ścianie dworca telefonu. Stojący nieopodal sprzedawca pieczywa składał właśnie swój kram, wkładając do wózka puste skrzynki po bułkach i rogalach. W holu nie było zbyt wielu podróżnych. Zdecydowana większość ludzi, którzy przyjeżdżali codziennie rano do pracy, zrobiła to przed ósmą rano. Poranny szczyt minął, a do wieczornego było jeszcze daleko.
Miałem ochotę się napić. Sięgnąłem odruchowo do kieszeni kożucha, wyciągając z niej ćwiartkę żytniej, którą znalazłem poprzedniego dnia w domu w trakcie sprzątania, ale opamiętałem się, zanim zdążyłem odkręcić zakrętkę. Nie miałem przy sobie więcej alkoholu. Nie byłem też pewien, czy w drodze do Włodawy uda mi się cokolwiek kupić, dlatego schowałem butelkę tam, skąd ją wyjąłem. Rozsądniej było zachować ją na czarną godzinę.
Podnosząc słuchawkę, zauważyłem nadbiegającego korytarzem małoletniego sprzedawcę piwa. Ubrany był identycznie jak ostatnim razem, kiedy go widziałem. W ręku trzymał kurczowo ten sam stary, wojskowy plecak. Zmykał co sił w nogach przed depczącym mu po piętach strażnikiem ochrony kolei, ale skazany był na porażkę, bo goniący go młody mężczyzna z każdym krokiem skracał dzielący ich dystans.
Mogłem zastąpić sokiście drogę, dając smarkowi czas na ucieczkę i jeszcze dziesięć dni temu z całą pewnością właśnie tak bym postąpił, ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Nie zrobiłem więc nic. Patrzyłem beznamiętnie jak strażnik dogania gówniarza i chwyta go mocno za kark. Chłopak syknął z bólu, wypuszczając plecak z ręki. Usłyszałem głuchy odgłos pękających butelek, gdy tobołek uderzył z impetem o posadzkę. Chwilę później wokół plecaka wykwitła duża kałuża. Sokista przesunął go nogą pod kolumnę, trzymając dzieciaka w stalowym uścisku.
Młokos nie próbował się wyrywać, pozwalając mężczyźnie prowadzić się w głąb holu dworca. Szedł posłusznie, powłócząc nogami jak skazaniec prowadzony na szafot. Dopiero po chwili spostrzegłem, że płakał.
Spojrzał na mnie błagalnie, kiedy przechodzili obok, jakby miał nadzieję, że wybawię go z opresji. Przestraszył się jednak tego, co zobaczył w moich oczach, bo speszony odwrócił szybko wzrok. Tonął, a ja byłem brzytwą, której za nic w świecie nie chciał się chwycić.
Obróciłem głowę w stronę wiszącego przede mną aparatu i wykręciłem numer. Tym razem Romek odebrał wyjątkowo szybko.
– Bogucki. Słucham.
– Cokolwiek zrobiłem lub powiedziałem, przepraszam – zacząłem. – Pamiętam tylko, że się pokłóciliśmy, ale nie mam pojęcia o co. Przypomnisz mi?
Westchnął.
– Prawie dałeś mi w pysk, kiedy wyrzucałem z twojego mieszkania żuli, z którymi piłeś. Nie byłeś też zbytnio zadowolony, kiedy ci powiedziałem, że pogrzeb Joasi odbędzie się w Radoszy.
– Domyślałem się, że o to chodziło. Dlaczego właśnie tam?
– To nie jest rozmowa na telefon. Wpadnę do ciebie po pracy, to pogadamy.
– Nie zastaniesz mnie, za kilkanaście minut wsiadam do pociągu. Jadę do Radoszy. Muszę pożegnać się z Joasią. Od tego przynajmniej chcę zacząć. Inaczej nigdy nie uda mi się z tego otrząsnąć.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
– Jeśli to możliwe, chciałbym się dowiedzieć, co właściwie wydarzyło się w tej cholernej wsi. Załatwisz mi dostęp do wyników śledztwa, które przeprowadziła tamtejsza milicja? Na pewno udało im się coś ustalić.
Nie odpowiedział.
– Romek? Jesteś tam?
– Tak. – Miał dziwny głos. Jakby mówił przez zaciśnięte zęby. – Zadzwonię do nich i poproszę, żeby odebrali cię ze stacji. O której godzinie tam będziesz?
Wyciągnąłem z kieszeni spodni kartkę, na której miałem spisane połączenia.
– Przesiadam się w Poznaniu i Warszawie. Jeśli dobrze zapamiętałem przyjadę do Włodawy ostatnim pociągiem. – Zerknąłem na rozpiskę. – Według rozkładu jazdy powinienem się tam pojawić pięćdziesiąt dwie minuty po północy.
– Dobra, przekażę im. Odezwij się, kiedy wrócisz.
– Jasne – odparłem.
Żaden z nas nie miał nic więcej do powiedzenia. Odwiesiłem słuchawkę i ruszyłem w stronę peronu, przy którym stał już pospieszny do Poznania.
* * *
Nie wiem jak długo szedłem. Czas przestał mieć dla mnie znaczenie. Kilka godzin musiało jednak upłynąć, bo wypita w pociągu i na posterunku wódka przestała w końcu działać. Z minuty na minutę robiło się coraz zimniej, ale starałem się o tym nie myśleć. Chyba w ogóle o niczym już nie myślałem. Czułem jedynie, że zaczynam powoli zapadać w dziwne, podobne do snu odrętwienie.
W pewnym momencie krajobraz wokół się zmienił. Pola zniknęły. Ich miejsce zajął gęsty las. Bardzo stary i bardzo dziwny. Zdeformowany. Cienie wydłużały się i skracały samoczynnie, zewsząd dochodziły niepokojące dźwięki. Cichy trzask łamanych gałęzi, plusk płynącego nieopodal strumienia, odgłosy spadających szyszek, przeciągłe skrzypieniem sosen i świerków. Powietrze wypełniał intensywny zapach wilgotnej ziemi, liści i leśnego runa. Ten las żył, czułem to. Miałem wrażenie, że każdy jego skrawek mnie obserwuje. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że drzewa wyciągają do mnie sękate ramiona, śpiewając smutną piosenkę w nieznanym mi języku. A może był to tylko wiatr świszczący między konarami?
—
Z odrętwienia wybudził mnie przypominający ryk hałas. Przystanąłem, uświadamiając sobie, że przestało być zimno. Mgła niemal zupełnie zniknęła. Chmury na niebie nieco się przerzedziły, przepuszczając odrobinę księżycowego blasku.
Spojrzałem przed siebie. Coś wielkiego zbliżało się powoli z naprzeciwka, sapiąc i mrucząc. Nie byłem w stanie ocenić ani kształtu, ani dzielącego nas dystansu, bo kroczyło nieustannie w cieniu. Bardziej to czułem, niż widziałem. Jednego byłem jednak pewien. To coś było naprawdę duże.
Czekałem, nie wiedząc, co innego mógłbym zrobić. Z każdą sekundą dźwięki stawały się wyraźniejsze. Byłem przekonany, że to zwierzę. W pewnym momencie usłyszałem pobrzękiwanie łańcucha. Pomyślałem, że to krowa, która zerwała się z uwięzi. Ale kto w środku nocy wyprowadzałby krowę na pastwisko?
Zwierzę podeszło bliżej. Miałem je na wyciągnięcie ręki, kiedy zza chmur wyłonił się księżyc. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Nie wierzyłem własnym oczom. Przede mną stał niedźwiedź.
Był ogromny i równie jak ja zaskoczony. Szedł z wiatrem, więc nie mógł mnie zwęszyć. Poza tym był ranny. Na przedniej prawej łapie miał zatrzaśnięty paskudnie wyglądający potrzask. Ból z pewnością przytępił jego zmysły, mimo to zareagował pierwszy. Stanął na tylnych łapach, rycząc i obnażając groźnie kły. Przewyższał mnie przynajmniej o metr.
Patrzyłem jak para bucha mu z pyska, uświadamiając sobie, że nie mam z kudłatym monstrum żadnych szans. Uśmiechnąłem się, zamykając oczy. Ani mnie to grzało, ani ziębiło. Nie bałem się. Byłem gotowy na to, co miało za chwilę nastąpić, lecz on nie zaatakował. Usłyszałem jedynie, jak mrucząc opada na cztery łapy. Chwilę później otworzyłem oczy.
Niedźwiedź przyglądał mi się z zaciekawieniem, wciągając nozdrzami mój zapach. Jego wielki i wilgotny nochal prawie mnie dotykał. Nie miałem pewności, jak powinienem się zachować, ale coś wewnątrz mnie, jakaś resztka tego, co się już prawie wypaliło, wrzeszczała, że trzeba mu pomóc.
Spojrzałem na pokrytą gęstym futrem łapę. Nie wyglądało to dobrze. Wielkie zardzewiałe zębiska wbiły się głęboko, przebijając skórę i mięśnie. Skubaniec był niewyobrażalnie wielki i na pewno potwornie silny. Udało mu się zerwać łańcuch, do którego potrzask był przymocowany, ale zdjęcie pułapki z łapy wykraczało poza możliwości każdego zwierzęcia.
Przyklęknąłem, czując na karku ciepły oddech bestii. Chwilę później chwyciłem ostrożnie za metalowe pałąki. Niedźwiedź mruknął, ale nie cofnął łapy. Czekał cierpliwie, aż wyswobodzę go z opresji.
Siła nacisku szczęk okazała się zaskakująco duża. Rozwarłem je dopiero po kilku minutach. Gdy się to w końcu udało, spojrzałem na ranę. Nie wyglądała na poważną. Ku mojemu zaskoczeniu w ogóle nie krwawiła. Jedyne zagrożenie stanowiła rdza i brud, które mogły się do niej dostać, wywołując zakażenie.
Odłożyłem pułapkę na bok.
– Mam nadzieję, że dasz sobie radę, wielkoludzie – wyszeptałem, wstając.
Spojrzał na mnie, mruknął, buchając parą z pyska, a potem odszedł. Po prostu. Jak gdyby nigdy nic.
Poczekałem, aż zniknie w zaroślach. Potem podniosłem potrzask, przewiesiłem przez ramię i ruszyłem w stronę wsi. Miałem ochotę wsadzić między szczęki łeb skurwysyna, który je rozstawił. Miło byłoby popatrzeć jak wierzga, próbując wydostać się z własnej pułapki.
Uśmiechnąłem się do własnych myśli, odpalając papierosa. Nim zdążyłem go wypalić, wyłoniły się przede mną pierwsze chałupy Radoszy.