Home » BIES. Rozdział 3. (Nie)najlepszy przyjaciel człowieka

BIES. Rozdział 3. (Nie)najlepszy przyjaciel człowieka

by Przemek

Rozdział 3

ZWĄTPIENIE

Szliśmy jeden obok drugiego, w milczeniu.

Pogoda się pogorszyła. Wiatr przygnał nad dolinę gęste chmury, które zawisły nisko nad ziemią, ograniczając widoczność. Przesycone wilgocią powietrze stało się ciężkie i lepkie. Jak nic zanosiło się na deszcz.

Zatrzymaliśmy się dopiero przed kamienną bramą cmentarza. Wokół kościoła kręcili się już mieszkańcy wsi, głównie starcy i ludzie w średnim wieku. Młodzież oraz dzieci stanowili zdecydowaną mniejszość.

Niemal wszyscy wpatrywali się we mnie w ostentacyjny sposób. W innych okolicznościach uznałbym to za oznakę chamstwa, możliwe nawet, że co bardziej wścibskim zwróciłbym uwagę, ale na wsi podobne zachowanie, szczególnie wobec obcych, należało do konwenansów. Nie dość więc, że się nie przejąłem, to jeszcze odwzajemniłem żywo zainteresowanie, dając jasno do zrozumienia, że znam obowiązujące na prowincji zwyczaje.

Radoszanie wyglądali podobnie. Z początku myślałem, że to jedynie kwestia odświętnych ubrań, ale im dłużej się przyglądałem, tym większego nabierałem przeświadczenia, że łączy ich coś więcej. Wrażenie było ulotne. Potrzebowałem chwili, żeby to wychwycić. W końcu jednak się udało.

W różnorodności kształtów i rysów twarzy zauważyłem wspólną cechę. U jednych była widoczna bardziej, u innych nieco mniej. Wyzierała nawet z pozornie wesołych buziaków baraszkujących między grobami dzieci. Chodziło o posępność. Zakotwiczoną na tyle głęboko, że nie dało się jej w żaden sposób ukryć.

Niewykluczone, że gdzie indziej ponure spojrzenia wzbudziłyby niepokój. Tutaj wydawały się naturalne. Wpisywały się w panującą we wsi atmosferę przygnębienia. Ani mnie grzały, ani ziębiły. Nie było sensu poświęcać im uwagi, tym bardziej że przyciągnęła ją całkowicie stojąca wśród zgromadzonych pod kościołem ludzi kobieta.

Wszyscy gapili się na mnie, nie ukrywając niechęci, być może nawet wrogości, tymczasem ona patrzyła inaczej. Uśmiechała się, bawiąc delikatnie włosami, jakby chciała dać do zrozumienia, że wpadłem jej w oko. Zdziwiłem się, ale mowa ciała nie pozostawiała wątpliwości. Stojący obok kobiety rudzielec, najprawdopodobniej mąż, musiał także to dostrzec, bo od razu ostro ją napomniał, posyłając mi groźne spojrzenie. Odwróciłem wzrok. Nie miałem zamiaru popadać z mieszkańcami w niepotrzebne konflikty. 

W tym samym momencie do wrót świątyni dokuśtykał masywny garbus. Musiał mieć przynajmniej siedemdziesiąt lat i był niewyobrażalnie pokrzywiony. Deformacja nie wyglądała na wrodzoną. Przypominała efekt poważnego wypadku, któremu starzec uległ w dalekiej przeszłości. Wpatrując się w szeroką bliznę, która przecinała różową i pomarszczoną jak łeb kondora łysą głowę, doszedłem do wniosku, że cudem ocalił życie. Jeśli był dzwonnikiem, a wszystko na to wskazywało, to idealnie dobrał fach do wyglądu.

Kaleka wyciągnął z kieszeni pęk dużych kluczy, wybrał jeden i bez pośpiechu włożył w zamek. Celebrował każdy ruch tak, jakby to, co robił, miało niezwykle ważne znaczenie. Gdy udało mu się w końcu otworzyć drzwi, gawiedź wlała się do środka.

– Czyżby pan Stanisław? – zapytałem księdza, wskazując garbusa nieznacznym ruchem głowy.

Przytaknął.

– Schorowany, ale niezłomny. Mieszkańcy darzą go dużym szacunkiem. – Wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Pora na mnie. Proszę odpocząć i pozdrowić ode mnie panią Annę.

Chciałem zapytać, dlaczego nie przyszła na mszę, ale doszedłem do wniosku, że nie ma to znaczenia. Poza tym zaskoczył mnie fakt, że spod płaszcza młodego proboszcza wystawała sutanna. Byłem pewien, że na plebanii miał na sobie garnitur. Nie widziałem, żeby się przebierał. A może jednak to zrobił? Mogłem to przeoczyć. Bądź co bądź byłem skupiony na czymś innym. Tak, na pewno.

Kiwnąłem głową, uścisnąłem mocno prawicę i zacząłem schodzić ze wzgórza. Kilkadziesiąt metrów niżej dostrzegłem trzy postaci zmierzające szybkim krokiem w kierunku kościoła. Idąca przodem nad wyraz energiczna babcia odwracała co rusz głowę, ponaglając sporo ode mnie młodszą kobietę i około pięcioletnią dziewczynkę. Obie szły tuż za nią, trzymając się za ręce. Matka, córka i wnuczka, pomyślałem, choć w ich wyglądzie nie dostrzegłem jakiegokolwiek podobieństwa.

Staruszka była mała i okrągła. Jej zachowanie wskazywało jednoznacznie, że należała do grona osób, które nie lubiły, kiedy ktoś im się sprzeciwiał. Córka, dużo wyższa i wyjątkowo chuda, miała upięte w kok blond włosy. Wyraźnie spięta, może nawet nieco przestraszona, sprawiała wrażenie zdominowanej przez matkę. O wnuczce trudno było powiedzieć cokolwiek konkretnego, poza tym że miała na głowie skołtunioną szopę czarnych, poskręcanych jak postronki kudłów. Była jeszcze dzieckiem i jak większość jej rówieśników wydawała się roztrzepana, ale to właśnie ona pierwsza mnie zobaczyła. Na mój widok szarpnęła babcię za rękaw i szybko coś powiedziała. Jedno, może dwa słowa. Staruszka uniosła natychmiast głowę, wbijając we mnie wzrok. Wzdrygnąłem się. Miała wyjątkowo zimne i świdrujące spojrzenie. Onieśmielony zszedłem z wąskiej ścieżki, pozwalając im swobodnie przejść.

Dziewczynka przyglądała mi się z zaciekawieniem, uśmiechając w dziwnie zgorzkniały sposób. Jej matka, wyraźnie speszona, przeszła obok ze spuszczoną głową. Babka wpatrywała się coraz bardziej dociekliwie.

– Pochwalony – wydukałem.

Staruszka prychnęła pogardliwie, kręcąc z dezaprobatą głową, jakbym powiedział coś niestosownego. Gdzieś w głębi jej oczu tliło się to samo mentalne przygarbienie, które kilka minut wcześniej dostrzegłem na twarzach radoszan.

– Miastowy – odpowiedziała ponuro, potem chwyciła córkę pod rękę i przyspieszyła kroku.

Nie odpowiedziałem. Kompletnie zaskoczony patrzyłem, jak odchodzą. Oprzytomniałem dopiero, gdy przeszły pod kamienną bramą i zniknęły za murem. Nie miałem pojęcia, dlaczego staruszka zachowała się w tak dziwaczny sposób i nie próbowałem tego zrozumieć. Obróciłem się w stronę wsi i ruszyłem w dalszą drogę.

Mniej więcej w połowie ścieżki odezwały się znajome czworonogi. Nie wiedziałem, czy mnie zwęszyły, czy zobaczyły. Pewne było tylko to, że znów zaczęły się wściekać. Początkowo nie powiązałem tego ze sobą, bo usłyszałem jedynie pojedyncze szczeknięcia. Nic szczególnego we wsi pełnej psów. Jednak z każdym krokiem ujadanie stawało się głośniejsze i bardziej zajadłe. Żeby tego było mało, do dwóch ogarów zaczęły dołączać inne kundle. Gdy dotarłem do polnej drogi, wyły już chyba wszystkie psy we wsi.

Zatrzymałem się, rozglądając dookoła. Co, do jasnej cholery? Nie zdążyłem się zbliżyć do żadnej posesji, mimo to moja obecność wprawiała wiejską sforę w szał. Istny dom wariatów. Jeśli burki reagowały w ten sposób na każdego przybysza, to listonosz nie miał tu łatwej roboty.

Odpaliłem papierosa i zgodnie ze wskazaniami księdza skręciłem w lewo, starając się nie zwracać uwagi na dochodzące zewsząd szczekanie. Po chwili zdałem sobie sprawę, że do ogrodzeń podbiegały wyłącznie wielkie psiska. Nie widziałem nigdzie małych kundli, które zazwyczaj kręciły się po wsiach. Wydawało się to dziwne, ale widocznie taka panowała tutaj moda. Albo zwyczaj.

Brytany zeszły na drugi plan, gdy na drodze pojawił się szczupły mężczyzna. Szedł z naprzeciwka, kołysząc się lekko na boki. Od razu spostrzegłem, że coś jest z nim nie w porządku. Miał dziwny, szympansi chód. Pomyślałem, że wypił rano więcej niż powinien, ale szybko zdałem sobie sprawę, że idzie prosto. Chodziło o coś innego. Zrozumiałem to, kiedy się zbliżył. Facet był szurnięty.

Oczy miał szeroko otwarte i rozbiegane, gęsty zielony smark zwisał z nosa, do tego cały czas się uśmiechał, przygryzając dolną wargę. Trudno było określić wiek. Wydawał się młody. Ktoś na pewno się nim zajmował, bo nie wyglądał na człowieka, który potrafił o siebie zadbać. Poza tym był zbyt dobrze ubrany. Miał na sobie ciepłą kurtkę i porządne buty, na głowie wełnianą czapkę, na szyi szalik. Idealnie do panującej aury. Sam nie dobrałby sobie tych ciuchów.

Minął mnie, jakbym nie istniał. Nie przejąłem się zbytnio i szedłem dalej, dopóki się nie zorientowałem, że za mną idzie. Czułem się nieswojo, mając za plecami szaleńca. Przystanąłem i powoli się odwróciłem. Być może był nieszkodliwym miejscowym głupkiem, wolałem jednak zachować ostrożność. Wariatowi niejedno mogło strzelić do głowy.

Chłopak zatrzymał się tuż przede mną, dzielił nas niespełna krok. Dłonie i spodnie na kolanach miał umorusane w świeżym błocie, jakby chwilę wcześniej galopował na czworakach przez świeżo zaorane pole.

– Wyruchał ją… Wyruchał…

– Co?

– Wyruchał ją… Wyruchał…

Jednak się nie przesłyszałem. Mówił całkiem wyraźnie jak na świra. Pokiwałem głową.

– To świetnie, ale muszę już iść.

Nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego. Obróciłem się na pięcie i nie czekając na odpowiedź, ruszyłem przed siebie. Niestety zrobił to samo. Szedł za mną jak cień.

– Widziałem to… Widziałem…

Zaciągnąłem się papierosem, nie zwracając uwagi na dochodzącą zza pleców gadaninę.

– Widziałem to… Widziałem Joasię…

Stanąłem jak wryty, papieros wypadł mi z ust. Tym razem odwróciłem się znacznie szybciej.

– Co powiedziałeś?

– Widziałem to… Widziałem…

– Co widziałeś?

– Bies ją zeżarł… Bies…

Zmroziło mi krew w żyłach. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, bezwiednie zaciskając szczęki.

– Chyba pies – wycedziłem przez zęby. – Chciałeś powiedzieć pies.

– Nie pies… Nie pies… – Wyraz twarzy w ogóle mu się nie zmieniał. Co prawda nie przygryzał już wargi, ale nadal się uśmiechał. – Bies… Bies ją zeżarł… Widziałem to… Wyruchał ją i zeżarł…

Wyciągnął przed siebie rękę Przyjrzałem się uważnie zaciśniętej pięści, bo coś z niej zwisało. Było zabrudzone, ale wyglądało jak trójkątny kawałek bursztynu zawieszony na grubym rzemieniu. Chwilę trwało zanim zdałem sobie sprawę, że to wisiorek Joasi. Niewiele myśląc, wyszarpnąłem mu go z ręki. Chyba się przestraszył, ale miałem to w nosie. W tej chwili interesował mnie tylko naszyjnik. Obejrzałem go dokładnie. Nie wyglądał na uszkodzony.

– Skąd to masz? – warknąłem, chowając bursztyn do kieszeni.

– On mi dał… – wyjąkał.

Chwyciłem zasrańca za kurtkę i gwałtownie do siebie przyciągnąłem. W końcu przestał się uśmiechać. Było widać, że się boi.

– Kto? – wysyczałem.

– On mi dał… On… Bies…

– Jaki, kurwa, Bies?

Czułem, że tracę nad sobą panowanie. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nagle nie pojawił się pan Stanisław. Zdziwiłem się, kiedy go zobaczyłem, bo wyrósł jak spod ziemi.

– Zostaw go! – ryknął, łapiąc mnie za ręce.

Spojrzałem na starca, potem znów na świra, zauważając z niedowierzaniem, że majta nogami w powietrzu. Zdębiałem, bo nie czułem, że go podniosłem. Zrobiłem to jednak. Całkowicie nieświadomie.

Chłopak był ode mnie dużo niższy, a trzymałem go tak, że nasze twarze się zrównały. Nieszczęśnik wyglądał na przerażonego. Płakał, mimo to nie próbował się wyswobodzić. Jego ręce zwisały luźno wzdłuż tułowia, wokół krocza rozrastała się ciemna plama.

– Zostaw! – krzyczał garbus. – On nic nie rozumie!

Postawiłem głupka na ziemi, ale nie puściłem. Trzymałem wciąż mocno za kurtkę, patrząc w rozbiegane oczy. Psy wokół ujadały jak oszalałe. Nie zwracałem na nie uwagi. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w twarz chłopaka. Wydawał się teraz o wiele starszy.

– Zostawże go, do cholery! – Dzwonnik zaczął odginać moje palce, aż zwolniłem uścisk. – A ty, Adaś, spierdalaj w podskokach do domu! Ale już!

Chwycił wariata za ucho, odprowadził kilka kroków na bok i dał solidnego kopniaka w tyłek. Świrus nie potrzebował większej zachęty. Zatoczył się nieporadnie do przodu, z trudem utrzymując równowagę, a gdy udało mu się ją w końcu odzyskać, popędził przed siebie, kołysząc na boki.

Garbus patrzył w milczeniu na uciekającego chłopaka i dopiero po chwili obrócił się w moją stronę. Wyglądał jak rozjuszony dzik. Stał na szeroko rozstawionych nogach, miał zacięty wyraz twarzy i dłonie zaciśnięte w pięści. Nie odezwał się słowem, choć widziałem, że kipi ze złości. Najwyraźniej wolał działać, niż gadać, bo podszedł do mnie zdecydowanym krokiem i pchnął oburącz z całej siły. Na szczęście nie na tyle mocno, żebym się przewrócił. Kilka kroków w tył musiałem jednak zrobić.

– Oszalałeś?! – wrzasnął.

Byłem oszołomiony. Przerażające słowa wariata wciąż huczały w mojej głowie. 

– Przepraszam. – wyjąkałem. – Nie wiem, co mnie napadło. Mówił dziwne rzeczy…

Spojrzał na mnie wymownie. Psy zaczęły się uspokajać. 

– To kretyn! Zawsze gada od rzeczy!

– …O mojej córce.

Pokręcił głową, mrucząc z niezadowolenia, potem zerknął na znikającego za zakrętem Adasia. Nadal był zdenerwowany, ale przestał się wydzierać.

– Wytrząsłeś go tak, że nie odezwie się przez miesiąc.

Nie odpowiedziałem.

– Szedłeś do Anki?

Miał mocny i pewny siebie głos. Przeszkadzało mi trochę, że zwraca się do mnie per ty. Być może miał do tego prawo z racji wieku, ale i tak mi się to nie podobało. Nie byłem szczeniakiem, którego mógł wytargać bez konsekwencji za uszy. Mimo to nie zareagowałem. Biorąc pod uwagę temperament staruszka, mogłoby dojść do nieprzyjemnej wymiany zdań, na którą nie miałem teraz ochoty.

– Skąd pan wie, że do niej?

Uśmiechnął się krzywo.

– W tej wsi wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Chodź, zaprowadzę cię, idę w tym samym kierunku. – Ruszył naprzód. – I nie jestem żaden pan. Mów mi Stasiu, jak wszyscy tutaj.

Nie przedstawiłem się, ale chyba tego nie oczekiwał. Pewnie i tak wiedział, jak się nazywam. Przez chwilę szliśmy, nie odzywając się do siebie. Słyszałem tylko ciche posapywanie. Kulał trochę na prawą nogę, ale poza tym wyglądał na rześkiego dziadka.

– Kim była siostra Adela? – zapytałem, bardziej z chęci przerwania krępującego milczenia, niż z ciekawości.

Przyjrzał mi się uważnie.

– A co ci powiedział proboszcz?

Domyślił się, że rozmawiałem z księdzem na ten temat. Jak na zwykłego, wiejskiego kościelnego zaskakująco szybko kojarzył fakty. Z drugiej strony nie było to wcale trudne. Jak na razie nie rozmawiałem tu przecież z nikim innym.

– Niewiele. Wspomniał jedynie, że każdego roku w dniu jej imienin odprawiana jest msza i że mieszkańcy Radoszy wiele jej zawdzięczają.

Spojrzał przed siebie.

– To prawda. – Mówił cicho, jakby niechętnie. – Niestety nie wiemy o niej zbyt dużo. Tak naprawdę poznaliśmy tylko imię. Nigdy nie mówiła, że jest zakonnicą, ale cały czas nosiła habit. Była więc dla nas siostrą Adelą.

Zamilkł, rozbudzając moją ciekawość.

– Co takiego zrobiła?

– Ocaliła wieś przed zagładą. – Zerknął na mnie spode łba. – W trakcie wojny polsko-bolszewickiej wybuchła epidemia tyfusu. Chorowali wszyscy bez wyjątku, ale w okolicy nie było nikogo, kto mógłby nam pomóc. Nie mieliśmy też żadnych lekarstw. W pewnym momencie ludzie zaczęli padać jak muchy. Wtedy pojawiła się Adela. Opiekowała się nami dzień i noc. Karmiła, zbierała zioła, parzyła napary. Przetrwaliśmy wyłącznie dzięki jej bezinteresownej pomocy.

– Co się z nią stało?

Twarz starca wykrzywił ledwo widoczny grymas.

– Zachorowała na tyfus jako jedna z ostatnich. Niestety nie potrafiliśmy jej pomóc. Była ostatnią ofiarą epidemii.

– Ciebie też uratowała?

Pokiwał głową.

– To dlaczego nie uczestniczysz w nabożeństwie? – wypaliłem.

Czułem, że nie wypadało pytać, ale zbyt późno ugryzłem się w język. Garbus nie wyglądał na zaskoczonego, mimo to nie odpowiedział. Popatrzył na mnie znacząco, dając jasno do zrozumienia, że to nie moja sprawa.

– Nieźle się wkurzyłeś na Adasia – zmienił temat tak niespodziewanie i naturalnie, że aż mnie zatkało. – Co takiego ci powiedział?

Poczułem suchość w ustach.

– Mówił, że widział moją córkę…

– Całkiem możliwe, przecież była we wsi.

Zacisnąłem zęby. Nie zorientował się, że zrobiłem pauzę i odpowiedział. Ale ja nie skończyłem. Po prostu nie byłem w stanie wypowiedzieć ostatniego słowa. Było zbyt okropne i bolesne. Musiałem zebrać się w sobie, żeby przeszło mi przez gardło.

– …Zeżartą – wycharczałem.

Nie zrobiło to na nim wrażenia. Nawet na mnie nie spojrzał. Szedł dalej jak gdyby nigdy nic.

– Widział, albo nie widział. Kto go tam wie.

Każdy normalny człowiek zareagowałby inaczej. Starałby się pocieszyć, dodać otuchy, lub przynajmniej by współczuł. Ale nie on. Garbaty dziad albo coś wiedział, albo był zgorzkniałym skurwysynem niewrażliwym na cudze nieszczęście.

Zerknąłem na niego ukradkiem. Wciąż miał zacięty wyraz twarzy. Czyżby coś ukrywał? Twierdził, że wszyscy wiedzą tu wszystko o wszystkich. Może wiedział coś na temat Biesa, ale nie chciał o tym mówić? Może specjalnie przegonił głupkowatego Adasia, żeby ten nie wygadał się przed obcym? Była też inna możliwość, niezbyt optymistyczna. Zaczynałem popadać w paranoję. Tak czy inaczej postanowiłem pociągnąć kuternogę za język.

– Wspomniał też coś o jakimś Biesie. Myślałem, że chodzi mu o psa, ale wyraźnie zaprzeczył. Powiedział, że Bies zrobił mojej córce straszne rzeczy i że on to wszystko widział.

Czekałem na reakcję, jakąkolwiek, ale garbus niczym się nie zdradził. Nawet powieka mu nie drgnęła. Szedł dziarsko przed siebie, cicho posapując.

– Dzieciak ma nie po kolei we łbie. Mam nadzieję, że nie uwierzyłeś?

– Skąd w takim razie miał to? – Podetknąłem mu pod nos bursztyn Joasi. – Twierdził, że dał mu to Bies.

Wzruszył ramionami.

– Pewnie zgubiła wisiorek, a on znalazł go na drodze albo w lesie. Cały czas szwenda się po okolicy.

Wbiłem oczy w ziemię. Nie dlatego, że zrobiło mi się głupio, co to to nie. Po prostu nie chciało mi się wierzyć, że wszystko, co usłyszałem, było wymysłem chorego na umyśle chłopaka.

Bies brzmiał niemal tak samo jak pies, zeżarcie kojarzyło się z rozszarpaniem. Oba elementy pasowały do ustaleń milicji, z których wynikało, że Joasię zagryzły wilki lub zdziczałe psy. Dziwna zbieżność, wręcz nieprawdopodobna. Tym bardziej że, jeśli dobrze kojarzyłem, Bies był utożsamiany w folklorze z diabłem. Diabeł to nic innego jak zło, a tu niewątpliwie wydarzyło się wielkie zło. To nie mógł być znaczeniowy zbieg okoliczności. Chyba że świr usłyszał historię o zaginionych dziewczynach, a jego popaprany umysł zniekształcił fakty, dodając fantazyjne elementy. Nie, zasmarkany idiota raczej by tego nie wymyślił. A jeśli nawet, to skąd wziął naszyjnik? Czyżby garbus miał rację?

Możliwe, że Joasia zgubiła bursztyn, świr go odnalazł, a później ktoś opowiedział mu o tym, co się wydarzyło. Reszta zrodziła się w chorej wyobraźni. To było najprostsze i w miarę logiczne wyjaśnienie. Miało jednak dwa istotne mankamenty.

Po pierwsze sam rzemień, jak i zapięcie nie wyglądały na uszkodzone, a Joasia nie ściągała naszyjnika nawet podczas kąpieli. Jak w takim razie spadł z jej szyi? Przypadkiem się rozpiął? Jeśli nawet, to jakim cudem nie zatrzymał się na ubraniach? Przecież miała na sobie masę ciuchów. Na pewno kurtkę, sweter i koszulkę, być może nawet szalik. Wisiorek powinien zsunąć się za bieliznę.

Po drugie jeśli faktycznie zgubiła bursztyn, a głupek go przypadkiem znalazł, to skąd wiedział, że należał do niej? Nie powiedział tego wprost, ale pokazując go w trakcie rozmowy, wyraźnie dał do zrozumienia, że wie czyją był własnością. W tej konkretnej sytuacji to wystarczyło.

Zbyt wiele rzeczy nie trzymało się kupy. Może naprawdę wszystko widział? Na samą myśl, że mógł mówić prawdę, przeszył mnie dreszcz. Powiedział, że Bies wyruchał i zeżarł Joasię, co oznaczało gwałt i odrażające morderstwo. Do tego wszystko widział. To akurat mogło wyjaśniać, dlaczego ciągle mówił o Biesie. Wprawdzie był szalony, ale nawet szaleńcy wiedzą czym jest zło, a on patrzył na przerażające rzeczy. Jeśli jego umysł utożsamiał Biesa ze złem, to w naturalny sposób użył tego imienia do określenia sprawcy zbrodni. Mógł nawet wierzyć, że to naprawdę był Bies.

Jeśli faktycznie tak właśnie było, to dlaczego morderca nie pozbył się niewygodnego świadka? Czyżby go znał? Wiedział, że idiocie nikt nie uwierzy? Możliwe, ale bardzo ryzykowne. I w jakim celu dał mu naszyjnik? Chciał go przekupić, żeby zachował milczenie? Nie, nie było w tym krztyny sensu. Układanie się z debilem mogłoby świadczyć wyłącznie o tym, że osoba, która tego próbuje też jest debilem. W takim razie po co? I kim w ogóle jest Bies? Mieszkańcem wsi? W jaki sposób zmylił milicję? Biegły stwierdził jednoznacznie, że Joasię rozszarpały dzikie zwierzęta. Można to upozorować? Dlaczego zabił tylko Joasię, a Kasię oszczędził? Czy to możliwe, że Kasia zdążyła ukryć się na drzewie i przeżyła, bo sprawca jej nie widział? Że zwariowała od okropności, na które musiała patrzeć? Mało prawdopodobne. Akurat w przypadku Kasi bardziej wiarygodna wydawała się wersja z wilkami. Przetrwała, bo zdążyła wdrapać się na drzewo, gdzie dzikie bestie nie mogły jej dosięgnąć. Tak czy inaczej była świadkiem makabrycznych scen. Nic dziwnego, że postradała zmysły.

Zebrało mi się na mdłości. Nie byłem w stanie uwierzyć, że coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć, a jednak wiele rzeczy przemawiało za zbrodnią. Także słowa Kołkowskiego. Facet twierdził że w okolicy od lat nie widziano wilczych watah, przestrzegał też, żebym nie wierzył sierżantowi Bartosiowi. Ale dlaczego milicja miałaby fałszować wyniki śledztwa? Czyżby byli zamieszani w sprawę?

W mojej głowie panował mętlik. Miałem wrażenie, że kotłujące się myśli rozsadzają czaszkę. Zbyt wiele było pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Jak miałem rozróżnić, co jest prawdą, a co wymysłem?

Tylko jedna osoba mogła rozwiać wątpliwości. Kasia. Ona była kluczem do rozwiązania zagadki. Niestety był pewien szkopuł. Z tego, co mówili gliniarze, nie można było się z nią w żaden sposób porozumieć. Nie szkodziło jednak spróbować.

Coś jeszcze w tej historii nie dawało mi spokoju. Wewnętrzny głos wrzeszczał jak opętany, dając jasno do zrozumienia, że istotne spostrzeżenie umknęło mojej uwadze. Wrażenie było co najmniej irytujące. Czułem, że w głowie zaczyna formować się myśl, miałem ją na wyciągnięcie ręki, mimo to nie mogłem dosięgnąć. Jakbymw połowie zdania zapomniał słowa, które uwięzło gdzieś na końcu języka. Znałem je, było kluczowe dla całej wypowiedzi, ale nie potrafiłem go wypowiedzieć.

– To tutaj. – Mocny głos garbusa zadudnił w mojej głowie, a myśl ulotniła się zanim zdążyła przybrać jakikolwiek kształt.

Rozejrzałem się wokół. Starzec stał przy furtce, wskazując znajdujące się za płotem zabudowania: usytuowany centralnie murowany dom – niewielki, ale zadbany, stojącą w jego bezpośrednim sąsiedztwie kamienną kuźnię oraz drewnianą stodołę.

Swego czasu zawód kowala musiał przynosić pokaźne dochody, bo kuźnia, mimo że nadszarpnięta zębem czasu, wyróżniała się na tle innych budynków, które widziałem we wsi, jeśli nie zbytkiem, to przynajmniej ekstrawagancją.

Szeroki podcień opierał się na trzech grubych filarach ozdobionych płaskorzeźbami przedstawiającymi końskie łby, z pokrytego gontem dachu łypały na mnie dwa wole oka. Uwagę przykuwała potężna brama, przez którą zdołałby wejść do środka nie tylko koń, ale chyba także słoń. Drewniane wrota, tak samo jak wszystkie okiennice, były zamknięte na cztery spusty. Kuźnia sprawiała wrażenie nieczynnej i to od wielu lat. Wybrukowany podjazd porastały wysokie kępy trawy, dojście do bramy tarasowała góra zrzuconego dawno temu węgla. Jedynie stodoła wyglądała na wciąż używaną. Sądząc po śladach opon, jakie zauważyłem na ziemi, służyła właścicielce za garaż.

Co ciekawe na podwórku nie było zwyczajniej studni z korbą. W jej miejscu znajdowała się żeliwna pompa do wody z fantazyjnie wygiętą rączką. Kolejna oznaka zamożności, jaką udało mi się dostrzec.

Wszystko to otaczał drewniany płot z małymi drzwiczkami i otwieraną do wewnątrz bramą. Niby nic szczególnego, czegoś jednak brakowało.

– Nie bój się. – Garbus uśmiechnął się złośliwie. – Anka nie ma psów.

Cisza. O to chodziło. Wszędzie słyszałem ujadanie. Nie wiedzieć czemu moja obecność doprowadzała wiejskie kundle do szału, ale tutaj żaden potwór nie toczył piany z pyska. Czyżbym trafił do jedynego przyjaznego miejsca w tej przeklętej dziurze? Zdaje się, że księżulek nie wybrał domu kowala przypadkowo.

– Szmat czasu upłynie zanim nasze psiaki się do ciebie przyzwyczają. – Starzec przyjrzał mi się uważnie. – O ile w ogóle się przyzwyczają.

Nie odpowiedziałem, nie podziękowałem. Kiwnąłem tylko głową, pchnąłem furtkę i wszedłem na posesję.

Jedno z okien domu było uchylone, ale nie próbowałem zajrzeć do środka. Przez firankę i tak niewiele bym dostrzegł. Poza tym samotna kobieta mogłaby się wystraszyć widoku mojej nieogolonej mordy. Podszedłem prosto do drzwi. Nie znalazłem dzwonka, ani kołatki. Niewiele myśląc, mocno zastukałem. Wtedy mnie olśniło.

Myśl, która przed chwilą mi umknęła, uderzyła we mnie jak taran. Pokazałem garbusowi naszyjnik, ale nie powiedziałem, że należał do Joasi. W ogóle nie powiedziałem, że to naszyjnik. Rozmawialiśmy o niej, więc mógł się domyślić. Najpierw jednak musiałby się przyjrzeć dokładnie bursztynowi, tymczasem on ledwo na niego zerknął. A nawet ja nie rozpoznałem od razu wisiorka. Skąd zatem wiedział?

Możliwe, że głupek odegrał przed nim taką samą scenę jak przede mną. Jeśli tak, to dlaczego dziad nie zabrał mu naszyjnika i nie oddał księdzu? Wiedział, że przyjeżdżam po rzeczy córki i na pewno zdawał sobie sprawę, że bursztyn będzie miał dla mnie olbrzymią wartość. Musiało chodzić o coś innego.

Spojrzałem w stronę furtki, ale po garbusie nie było już śladu. Poczułem, jak budzi się we mnie zwierzęcy instynkt. Miałem ochotę rzucić się w pogoń, przygwoździć dziada do ziemi i poskakać po garbie, aż się naprostuje. A potem zadać kilka pytań, wyciskając wszystko, co ukrywał.

Na szczęście w porę otworzyły się drzwi. To odwróciło moją uwagę. W ułamku sekundy inicjatywę przejął rozsądek. I dobrze. Nie było sensu podejmować pochopnych decyzji. Przecież miałem tu zostać przynajmniej do poniedziałku. Mądrzej było odpocząć, doprowadzając się do jako takiego porządku. Później mogłem jeszcze raz wszystko przemyśleć. Dokładnie i w miarę możliwości bez emocji. Miałem czas. Garbus mógł zaczekać.

Obróciłem głowę w stronę drzwi. W progu stała niewysoka brunetka, przyglądając mi się z zaciekawieniem. Była jeszcze przed czterdziestką, miała całkiem ładną twarz i spięte w kitkę włosy. Nosiła wytarte czarne sztruksy i zieloną koszulę flanelową z podwiniętymi do łokci rękawami.

– Kim pan jest? – zapytała.

– Nazywam się Witek Wielgus – wydukałem. – Przysłał mnie ksiądz Miksa.

Byłem zaskoczony, chyba nawet nieco zmieszany. To miała być pani Anna?Wdowa? Po kowalu? Spodziewałem się zniedołężniałej staruszki, która w latach pięćdziesiątych pomagała mężowi prowadzić kuźnię, a stała przede mną zadbana kobieta w średnim wieku.

Uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Wcześnie pan przyjechał. Myślałam, że pojawi się pan dopiero po południu.

Wzruszyłem ramionami.

– Jakoś tak wyszło.

Pokiwała ze zrozumieniem głową.

– Proszę wejść i nie ściągać butów. – Sprawiała wrażenie pewnej siebie. – W środku jest chłodno, a nie mam dla pana kapci. – Odwróciła się i weszła w głąb domu.

Ruszyłem za nią, wsłuchując się w ciche skrzypienie desek podłogowych.

– Jem śniadanie, przyłączy się pan?

Nie czułem głodu, ale od kilku dni nie miałem nic konkretnego w ustach. Wlewałem w siebie jedynie gorycz i wódę. Jeśli miałem odzyskać siły, musiałem coś przekąsić.

– Chętnie.

Wprowadziła mnie do obszernej kuchni. Nic niezwykłego. W oczy rzucał się stary piec z zapieckiem oraz pomalowane białą farbą olejną meble. Był też okryty ceratą stół, trzy krzesła, każde z innej bajki, jeden taboret, czteropalnikowa kuchenka na butlę gazową, tyle że bez butli, masa kuchennych sprzętów i wielki oleodruk na błękitnej chyba kiedyś ścianie przedstawiający tańczące na leśnej polanie dziewczęta. Nad kuchennymi drzwiami wisiał prawosławny krzyż, wyjaśniając kwestię nieobecności Anny na porannej mszy.

– Niestety skończyła mi się kawa. Napije się pan herbaty?

Kiwnąłem głową.

– Jasne. – Ściągnąłem kożuch i powiesiłem na oparciu najbliższego krzesła. – A mogę najpierw umyć zęby?

Rozśmiała się.

– Oczywiście. Łazienka jest tuż przed drzwiami wejściowymi, po prawej. – Wskazała ręką korytarz, którym przed chwilą szliśmy. – W wiadrze powinna być jeszcze w miarę ciepła woda.

– Dzięki. – Wyciągnąłem z kieszeni szczoteczkę do zębów i ruszyłem we wskazanym kierunku.

Łazienka okazała się tak naprawdę domową pralnią, w której większość miejsca zajmował murowany piec z żeliwnym kotłem służącym do grzania wody. Pod jedną ze ścian stała długa, ocynkowana wanna w kształcie gruszki, nad niewielkim stolikiem z emaliowaną miską wisiało sporych rozmiarów lustro w rzeźbionej misternie drewnianej ramie, na rozwieszonych pod sufitem sznurkach suszyło się pranie.

Pomieszczenie było wysprzątane, ale raczej nie dlatego, że miałem przyjechać. Anna wyglądała na czystą i schludną kobietę, porządek po prostu do niej pasował.

W środku pachniało konwaliami. Uwielbiałem ten zapach, bo kojarzył mi się z dzieciństwem, słońcem i ogrodem dziadka, w którym spędziłem niejedne wakacje. To były miłe wspomnienia, ale nie potrafiłem ich teraz przywołać i chyba nawet nie chciałem.

Na jednej z półek znalazłem pastę do zębów Nivea. Nałożyłem trochę na szczoteczkę i patrząc w lustro, zacząłem szorować zęby.

Nie wyglądałem najlepiej. Miałem sińce pod oczami i zapadnięte policzki, kilkudniowy zarost zaczynał przeistaczać się w brodę. Całe ubranie było upaprane ziemią. Do tego nie myłem się od dwóch dni. Raczej nie pachniałem fiołkami.

Pomyślałem, że przydałoby się wskoczyć do wanny, wypucować i przebrać w czyste ciuchy. Kąpiel nie wydawała się problematyczna, ubrania owszem. Nie miałem przy sobą nic na zmianę, a nie sądziłem, żeby moja gospodyni trzymała w szafie męską odzież. Mimo to postanowiłem, że po śniadaniu poproszę o ręcznik i na wszelki wypadek zapytam, czy nie znalazłaby dla mnie chociaż koszuli.

Wylałem na zewnątrz brudną wodę, odstawiłem miskę na miejsce i wróciłem do kuchni. Stół był już zastawiony. Pokrojony chleb leżał w wiklinowym koszyku, kostka masła w szklanej maselniczce, poukładane równo plastry kiełbasy i białego sera na dużym talerzu. Były jeszcze jajka, majonez i ogórki kiszone. Anna stała przy stole, nalewając do szklanek herbaty.

Zapach jedzenia pobudził mój apetyt. Gdy usiadałem na krześle, poczułem, że mógłbym zjeść konia z kopytami. Musiało się to rzucać w oczy, bo gospodyni zaśmiała się, jak tylko na mnie spojrzała.

– Proszę się częstować – powiedziała, odstawiając dzbanek na szafkę.

Poczekałem, aż usiądzie naprzeciwko, potem wyciągnąłem rękę.

– Witek.

Uścisnęła moją dłoń, patrząc prosto w oczy.

– Anna.

Uśmiechnąłem się i zabrałem do jedzenia.

Żarcie było świeże, pachniało i smakowało wybornie. Jadłem z przyjemnością, kosztując wszystkiego po kolei. Annie musiało się to podobać. Wyglądała na zadowoloną i co chwila na mnie spoglądała. Jak dumna gospodyni, której udało się utrafić w kulinarny gust gościa. Zdaje się, że był to jakiś atawizm. Wszystkie kobiety, które znałem, uwielbiały patrzeć na mężczyzn zajadających się przygotowanym przez nie posiłkiem.

Zerknąłem na nią, upijając łyk herbaty.

– Dziękuję, że mogę u ciebie przenocować.

Machnęła ręką.

– Nie ma o czym mówić. – Spojrzała na mnie poważnie. – Przykro mi z powodu twojej córki.

Była szczera. Pokiwałem głową, z trudem przełykając jajko z majonezem.

– Kilka lat temu to samo spotkało mojego męża.

Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem.

– Jak to?

– Po prostu. Wyszedł z domu i nie wracał przez kilka dni. Grzybiarze znaleźli ciało w lesie. Nie chciałam oglądać zmasakrowanych zwłok, ale z tego, co mi powiedzieli, niewiele z niego zostało. Zwierzęta rozwlokły wszystko po lesie.

Byłem więcej niż zaskoczony. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Współczuję – wyjąkałem.

Wstała od stołu lekko podenerwowana.

– Należało mu się. – Zgarnęła ze stołu swój talerzyk, pustą szklankę i niemal wrzuciła do stojącej na kredensie miski. – Ciągle tylko chlał i łajdaczył się po okolicznych wsiach. Myślał pewnie, że nic nie wiem. – Zwiesiła głowę. – Codziennie mnie bił. – Odwróciła się. W jej oczach dostrzegłem nienawiść. – Nikt nie chciał mi pomóc, ale dobry Bóg wysłuchał w końcu moich modlitw. – W połowie zdania głos Anny się załamał, ostatnie słowa wypowiedziała przez łzy.

Stała oparta o kredens z założonymi na piersiach rękoma, drżąc i cicho pochlipując. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale podszedłem do niej ostrożnie i objąłem najdelikatniej jak potrafiłem. Najwyraźniej potrzebowała bliskości drugiego człowieka, bo w ogóle nie oponowała. Wręcz przeciwnie. Wtuliła się we mnie jak dziecko, wprawiając w niemałe zakłopotanie.

– Przepraszam. Nie powinnam o tym mówić. Przecież w ogóle się nie znamy.

Nie odpowiedziałem. Skonsternowany głaskałem ją po głowie, aż się uspokoiła. Nie był to być może najlepszy moment na zadawanie pytań, ale ostatecznie ona sama zaczęła rozmowę.

– Aniu – zacząłem niepewnie – czy to prawda, że w okolicy od wielu lat nie widziano wilków ani dzikich psów?

Odsunęła się powoli, kręcąc głową.

– Ja nic nie wiem.

Na pierwszy rzut oka było widać, że nie chce rozmawiać na ten temat. Czułem jednak, że się waha.

– Błagam cię, Aniu, pomóż mi to wszystko zrozumieć. – Postawiłem wszystko na jedną kartę. – Kim jest Bies?

Zaskoczona spojrzała mi w oczy.

– Jesteś tu dopiero jeden dzień, a już o nim słyszałeś? Kim ty jesteś?

Zapadła niezręczna cisza. Anna wpatrywała się we mnie, oczekując odpowiedzi, ale ja nie potrafiłem wykrztusić z siebie słowa. Bo niby co miałem powiedzieć? Nie byłem przecież nikim szczególnym. Straciłem córkę i jak każdy normalny facet, który znalazłby się na moim miejscu, chciałem ustalić, co tak naprawdę się wydarzyło. Czy nie było to aby oczywiste?

Poczułem się dziwnie nieswojo. Nie miałem pojęcia, jak wybrnąć z sytuacji, wzruszyłem więc ramionami i spuściłem wzrok.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytała.

Kiwnąłem głową. Starałem się zachować spokój, ale serce waliło w mojej piersi jak oszalałe.

– Dobrze. – Otarła łzy z policzków. – Nie jestem im nic winna. Nie kiwnęli palcem, kiedy mąż się nade mną znęcał, chociaż wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Poza tym, mimo że mieszkam tu już prawie dwadzieścia lat, ciągle traktują mnie jak obcą. I to tylko dlatego, że nie urodziłam się w tej cholernej wsi. Powiem ci wszystko, co wiem. Nie ma tego zbyt wiele, więc nie oczekuj, że znajdziesz odpowiedzi na wszystkie pytania.

Otworzyła jedną z wiszących na ścianie szafek i wyciągnęła ze środka klubowe oraz zapalniczkę.

– Zapalisz?

Przytaknąłem, sięgając po papierosa.

Odpaliła swojego i podała mi ogień. Zaciągnąłem się. Zdążyłem się już chyba przyzwyczaić do fajek z papierośnicy, bo prawie nie poczułem w płucach dymu.

– Tutejsi wierzą, że w pobliżu wsi jest miejsce, gdzie wciąż jeszcze żyją prasłowiańscy bogowie i demony. Nie pytaj gdzie, nie mam bladego pojęcia. Co prawda ich nie czczą, ale na pewno szanują, szczególnie demona o imieniu Bies. Opowiadają o nim przerażające historie, strasząc dzieci. Wszystko po to, by od najmłodszego wieku nabrały do niego respektu. Tak przynajmniej twierdzą, ale ja wiem, że w rzeczywistości się go boją. Wiedzą, że jest zły. To dlatego trzymają w obejściach olbrzymie psiska. Podobno tylko one potrafią wyczuć demona i ochronić domostwo.

– Wierzysz w to?

– Nie mam psa.

– To nie jest odpowiedź.

Uśmiechnęła się, zaciągając papierosem.

– Słyszałam przynajmniej o trzech osobach, które zginęły w identycznych okolicznościach jak twoja córka i mój mąż, ale jestem pewna, że było ich więcej. Co kilka lat ludzie natykają się w lesie na zmasakrowane ciała, głównie bezdomnych włóczęgów. Nikt tego nie nagłaśnia, bo milicja jest bezradna, a nasi włodarze nie lubią, kiedy publicznie mówi się, że sobie z czymś nie radzą. Wszyscy, których znaleziono, przypominali ofiary dzikich zwierząt, więc wersja oficjalna jest taka, że zabiły ich wilki lub wściekłe psy. Problem polega na tym, że tu nie ma ani wilków, ani zdziczałych psów. Wszyscy to wiedzą, ale nikt nie zadaje zbędnych pytań.

– Dlaczego akurat wilki lub psy? Może to niedźwiedź?

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Jaki znowu niedźwiedź?

– W nocy spotkałem na drodze olbrzymiego niedźwiedzia. Może to jego sprawka? Rozwścieczony potrafi być bardzo niebezpieczny.

– Witek, co ty bredzisz? Niby skąd miałby się tu wziąć niedźwiedź? Kilka sztuk żyje być może w Bieszczadach, ale tutaj? Niemożliwe. Musiało ci się przywidzieć. – Dopaliła papierosa, przyglądając mi się uważnie. – Miejscowi twierdzą, że za zgony odpowiedzialny jest Bies. – Wrzuciła niedopałek do miski z brudnymi garami. – To wszystko. Nic więcej nie wiem.

Zaciągnąłem się ostatni raz, patrząc uważnie w jej oczy. Potem podszedłem do miski, nalałem do środka odrobinę wody z wiadra i zgasiłem oba papierosy. Miałem ochotę powiedzieć, że nic mi się nie przywidziało, że na pewno widziałem niedźwiedzia, że zdejmowałem mu z łapy potrzask, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem. Nie byłem już niczego pewien.

– Skąd to wszystko wiesz?

Uśmiechnęła się blado.

– Od męża. Kiedy przychodził pijany do domu, a ja nie robiłam tego, na co miał ochotę, zaczynał mnie bić. Mówił wtedy często, że jeśli nie będę posłuszna, zawlecze mnie za włosy na bagna i rzuci Biesowi na pożarcie. Mimo to się stawiałam. Wściekał się, bił mocniej, a ja za każdym razem dowiadywałam się więcej.

Cholerny drań. Musiała przechodzić ze skurwielem przez piekło. Zrobiło mi się jej żal. Wydawała się miłą osobą i zasługiwała na lepsze życie, na razie jednak oboje byliśmy w tej przeklętej wsi. Tu i teraz.

– A co ty o tym myślisz? – zapytałem. – Powiedz szczerze. Wierzysz w bajkę o Biesie? Przecież to jakiś absurd. Nie wydaje ci się, że zmyślili to wszystko, żeby ukryć prawdziwego mordercę? Może jeden z nich jest psychopatą, który uwielbia patrzeć na ludzkie wnętrzności? Może go chronią?

Wzruszyła ramionami.

– Bóg jeden wie, co się tu naprawdę dzieje. Człowiek czy demon? Co za różnica? Ludzie giną i myślę, że nadal będą ginąć. Tutejsi już do tego przywykli. Są chyba przekonani, że tak po prostu musi być.

Nie brzmiało to optymistycznie.

– Dlaczego w takim razie jeszcze stąd nie uciekłaś?

– Nie mam nic poza tym domem. – W jej słowach wyczułem żal. – Żadnych krewnych, którzy wyciągnęliby pomocną dłoń. Niby dokąd miałabym pójść?

Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Nie chciałem jej dłużej dręczyć, ale musiałem poznać odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.

– Kto twoim zdaniem wie najwięcej na temat Biesa?

Wzruszyła ramionami.

– Wydaje mi się, że Stasiu. Jest tu najstarszy i w trudnych sprawach wszyscy się go radzą, ale z tobą na pewno nie będzie chciał rozmawiać. Pewnie nikt we wsi nie będzie chciał. I chyba ksiądz. Wprawdzie nikomu o tym nie mówi, ale wydaje mi się, że cały czas szuka informacji na temat demona.

Od razu stanęły mi przed oczami stare księgi, którymi zawalona była plebania. Przeczucie w tej kwestii mnie nie myliło. Nie wiedziałem, w jaki sposób Anna domyśliła się, że przedmiotem badań młodego proboszcza był Bies, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia.

– Stasiu? – zapytałem dla pewności. – Ten garbus?

– Poznałeś go?

– Miałem tę wątpliwą przyjemność.

Uśmiechnęła się, a ja zacząłem pomagać sprzątać po śniadaniu. Wtedy powiedziała, że za chwilę musi pojechać do kilku okolicznych wsi. Okazało się, że jest pielęgniarką i dorabia w wolne soboty, pomagając kobietom w ciąży oraz starcom. Mierzyła ciśnienie, robiła zastrzyki, sprawdzała, czy biorą właściwe leki i takie tam. Miała wrócić około południa. Zaproponowała, żebym został i odpoczął, ale odmówiłem. Wolałem przyjrzeć się z bliska tej cholernej wsi.

Wyszliśmy z domu razem.

W stodole stał zdezelowany żółty tarpan, spadek po mężu. Wyglądało na to, że Anna czuje się dobrze za kółkiem, bo pewnie siadła za kierownicą.

– Otworzysz bramę? – zapytała, wkładając kluczyk do stacyjki. – Jest zamknięta tylko na zasuwę.

Podszedłem do płotu, odciągnąłem na boki drewniane skrzydła i poczekałem, aż wyjedzie. Samochód nie wyglądał najlepiej, był poobijany, gdzieniegdzie pojawiły się wykwity rdzy, ale silnik pracował miarowo.

Anna ruszyła z kopyta. Przemknęła obok mnie jak strzała, zatrzymała się z piskiem opon na drodze, wysiadła i pomogła zamknąć bramę. Nie powiem, byłem pod wrażeniem. Zasuwając zasuwę, pomyślałem nawet, że ostra z niej babka.

Gdy ponownie podeszliśmy do tarpana, wyciągnąłem rękę, żeby pomóc jej wsiąść do środka, ale tylko się uśmiechnęła.

– Daj spokój, nie jestem starą babcią.

Wskoczyła zwinnie na fotel, chwytając oburącz za kierownicę. Zachowywała się tak, jakby za wszelką cenę chciała udowodnić, że jest silna. Czyżby wstydziła się okazanej w domu słabości?

– Witek… – Spojrzała na mnie. Dopiero teraz zauważyłem, że ma cholernie piękne, zielone oczy. – Chyba niepotrzebnie ci to wszystko mówiłam. Wyglądasz na porządnego faceta, nie chcę, żeby coś ci się stało. Oni potrafią być bezwzględni. Nie drąż tematu, to nie przywróci twojej córce życia. A jeśli nie potrafisz tego zostawić, to przynajmniej obiecaj, że będziesz ostrożny.

Dręczyły ją wyrzuty sumienia, bo zdradziła miejscową tajemnicę, czy naprawdę się o mnie martwiła?

– Nie mogę – odparłem, zatrzaskując drzwi.

Nie czekałem, aż odjedzie. Zacząłem iść w kierunku, w którym godzinę wcześniej zmierzał garbus. Chciałemzacząć od niego, zobaczyć, jak zareaguje na moje pytania, usłyszeć, jakich udzieli odpowiedzi. Był tylko jeden szkopuł. Przeklęty Quasimodo był twardy. Co jeśli mnie wyśmieje i każe iść do diabła? Ze słów Anny wynikało, że tak właśnie zakończy się rozmowa. Zastanawiałem się, jak powinienem zareagować. Różne rzeczy przychodziły mi do głowy, ale w każdej dostrzegałem wady. Tylko jednego byłem pewien. Najpierw musiałem starucha odnaleźć.

Po kilku krokach usłyszałem ryk silnika i boksujące na żwirze koła. Anna odjechała, wyciskając z tarpana wszystko, co fabryka dała. Nie obróciłem się. Szedłem dalej, wzbudzając niepokój przerośniętych kundli.

Na wysokości sąsiedniego domu zdałem sobie sprawę, że zapomniałem zapytać o ręcznik i ubrania.

Czytaj dalej

POWIĄZANE WPISY