Home » HORT. Rozdział 6. Wesoła Matylda

HORT. Rozdział 6. Wesoła Matylda

by Przemek

Rozdział 6

ORZEŁ

Szymanów, tego samego dnia

– To coś w ogóle wzbije się w powietrze? – jęknęła Lara, wpatrując się z niedowierzaniem w samolot.

Sporych rozmiarów srebrny dwupłatowiec o stałym podwoziu wyglądał jak zabytek, który lata świetności przeżywał zanim ona przyszła na świat. Lakier był obdrapany, szyby w kabinie pilota porysowane, jeden z boków kadłuba osmalony przez gazy wydobywające się z silnika. Wygląd AN-2, popularnego w Polsce Antka, nie wzbudzał zaufania.

– Poszybuje jak orzeł, skarbie – odpowiedział nieco zachrypnięty, męski głos.

W drzwiach samolotu kucał około sześćdziesięcioletni mężczyzna. Wyglądał jak podstarzały hipis. Miał długie, gęste włosy i popularne w latach siedemdziesiątych wąsy w kształcie odwróconej litery U znane w środowisku motocyklistów i kierowców ciężarówek pod nazwą motorhead. Był wysoki i szczupły. Nosił zielone amerykańskie bojówki wzór M65, czerwone tenisówki i wymiętą, bordową koszulkę ozdobioną indiańskimi wzorami. Zeskoczył miękko na płytę lotniska, wycierając ręce w brudną ścierę.

– Jestem Leon. – Odsłonił w uśmiechu rzędy równych i białych jak śnieg zębów, spomiędzy których wystawał ogryzek cygara. – Zapraszam na pokład Wesołej Matyldy.

Franki dźgnął Aleksa łokciem w bok.

– Love and peace – wyszeptał i pierwszy wgramolił się do wnętrza dwupłatowca.

Aleks uśmiechnął się. Powoli podszedł do Leona, przywitał się i zerknął na wciąż oszołomioną Larę.

– Panie przodem – powiedział, wykonując ręką zapraszający gest.

Zagryzła zęby i dziarskim krokiem podeszła do samolotu. Ostentacyjnie minęła Aleksa i zwinnie wskoczyła doWesołej Matyldy, zatrzaskując drzwi tuż przed jego nosem. Pilot zaśmiał się cicho, obracając w stronę ostatniego pasażera. Profesor przyglądał się z zaciekawieniem starej maszynie, dotykając skrzydło.

– Colt – powiedział cicho i spojrzał na Leona. – Wiele dobrego słyszałem o tych maszynach, ale nie spodziewałem się, że kiedyś jedną z nich polecę.

– Jaki tam Colt, profesorze – zdziwił się Aleks. – To najzwyklejszy w świecie Antek.

Leon popatrzył na von Soloberga.

– Colt to natowskie oznaczenie AN-2, tudzież Antka, jeśli wolisz – wyjaśnił. – Kolega po fachu czy pasjonat lotnictwa?

Profesor uśmiechnął się, podszedł do Leona i mocno uścisnął jego prawicę.

– Hans – przedstawił się. – Latałem na myśliwcach Tornado.

– Panavia Tornado. Proszę, proszę… – Leon wyraźnie się ożywił. – Niezbyt często odwiedzają mnie koledzy zza zachodniej granicy. Bardzo mi miło. – Odwrócił się, otworzył drzwi Matyldy i razem z profesorem i Aleksem wszedł do środka.

Wnętrze samolotu nie było zbyt wielkie. Fotele i ściany w części pasażerskiej ozdabiały wypisane ręcznie cytaty z piosenek Jimiego Hendrixa, the Doors i Janis Joplin. Były tam też dziwaczne rysunki, którym z zainteresowaniem przyglądał się Franki.

Leon przebiegł zwinnie wąskim przejściem między siedzeniami, chwytając po drodze leżącą na oparciu skórzaną kurtkę. Zatrzymał się przed wejściem do kabiny pilotów i obrócił w stronę profesora.

– Matylda nie jest zwykłym Coltem – powiedział z dumą. – Wprowadziłem kilka istotnych modyfikacji i ulepszeń. Coraz częściej latam z żądnymi wrażeń wariatami, dlatego powiększyłem kabinę tak, by mogła się w niej zmieścić mała, maksymalnie sześcioosobowa grupa. – Pchnął małe drzwiczki i wszedł do środka. 

Profesor zajrzał nieśmiało przez otwarte drzwi. Wnętrze było obszerne. Na specjalnych stelażach zamontowano dodatkowe dwa rzędy siedzisk.

– Zapraszam do przodu! – zawołał Leon. – Wskakuj na fotel drugiego pilota, Hans. Dzieciaki siądą za nami.

– Ale czad – wyjąkał zachwycony Franki, zerkając do środka ponad ramieniem profesora.

Leon założył kurtkę, sięgnął po olbrzymie słuchawki lotnicze i obrócił się do zajmujących miejsca pasażerów. Profesor usadowił się wygodnie w fotelu drugiego pilota, pozostali zajęli siedzenia w drugim rzędzie: Franki za profesorem, Lara w środku, Aleks za Leonem.

– Gotowi? – zapytał.

Profesor kiwnął potakująco głową.

– Dobra. Załóżcie słuchawki.

– Panie Leonie – stęknął Franki. – Jakby to powiedzieć… Jeszcze nigdy nie latałem. To będzie mój pierwszy raz.

– Powiadają, że pierwszy raz zapamiętuje się na całe życie – odpowiedział poważnie Leon, potem zerknął na Frankiego i wybuchnął gromkim śmiechem. – Nie pękaj, synku! Na pewno ci się spodoba. I mów mi po prostu Leon.

Odwrócił głowę, wskoczył na fotel pierwszego pilota i spojrzał na kokpit. Wyraźnie niezadowolony stuknął palcem we wskaźnik paliwa, ale wskazówka nie zmieniła położenia. Mrucząc pod nosem, pstryknął kilka przełączników, sprawdził dźwignie i pokiwał głową w geście, który Franki odczytał jako: od biedy może być. Chwilę później coś groźnie zazgrzytało i zakaszlało, z rury wydechowej po prawej stronie kadłuba buchnął czarny dym. Lara zamierzała zapytać, czy nie trzeba aby zakręcić korbą, ale gdy otworzyła usta, śmigło drgnęło, a tłoki silnika rozpoczęły zaskakująco równą i cichą pracę.

Leon wyszczerzył w uśmiechu zęby, mrugnął porozumiewawczo do profesora i przybliżył do ust niewielki mikrofon słuchawek.

– Matylda do wieży. Proszę o pozwolenie na start.

– Leć, ptaszku! A po powrocie wpadnij na kawę! – Skrzekliwy kobiecy głos zatrzeszczał w interkomie.

Leon zwiększył obroty. Hałas wypełnił wnętrze kabiny.

– No to jazda!

Samolot ruszył ostro do przodu, trzęsąc się na nierównościach starego pasa startowego. Po chwili tylne koło się podniosło, Leon przyciągnął do siebie delikatnie wolant, a Matylda wzbiła się lekko w powietrze.

– Wszyscy dobrze mnie słyszą? – Pytanie zabrzmiało wyraźnie w słuchawkach pasażerów.

Profesor zerknął na tylne siedzenie. Aleks, Lara i Franki kiwali potakująco głowami.

– Tak.

– Świetnie! Na początek kilka nudnych informacji. Kąt wznoszenia wynosi trzydzieści stopni. Pokonujemy w tej chwili trzy i pół metra na sekundę. Wzbijemy się na wysokość około tysiąca metrów i rozpoczniemy przelot nad miastem z prędkością stu osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. – Leon zerknął na profesora. – Biuro nie przekazało mi nic poza tym, że chcecie obejrzeć Wrocław z lotu ptaka. Proponuję ciekawą trasę ze specjalnymi atrakcjami mojego autorstwa. Co wy na to?

– Atrakcje są jak najbardziej wskazane, ale tak naprawdę interesuje nas tylko to. – Profesor rozłożył na kolanach mapę Wrocławia i wskazał miejsce.

– Nareszcie jakieś zadanie! – wykrzyknął Leon. – Zupełnie jak w sześćdziesiątym dziewiątym w Sajgonie!

Roześmiał się, wyciągając spod fotela stary, amerykański hełm z wymalowaną na przedzie pacyfką. Przerzucił językiem ogryzek cygara z lewego kącika ust do prawego, założył hełm na głowę, mocno chwycił za stery i wykonał gwałtowny skręt. Franki wybałuszył oczy, czując jak do gardła podchodzi mu popołudniowy posiłek. Po kilku minutach, które wydały mu się wiecznością, Leon dał znak profesorowi i wyrównał lot.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział.

Profesor zerknął we wskazanym przez Leona kierunku, potem obrócił się w stronę Frankiego, Lary i Aleksa. Sprawiali wrażenie zniecierpliwionych. Trudno było się dziwić. Nie zdradził im celu podróży, twierdząc, że popsułby efekt pierwszego wrażenia. Na ich miejscu czułby się pewne tak samo.

– Ojciec mojego kolegi ze szkolnej ławki był inżynierem – zaczął. – W restauracji przypomniało mi się, jak pewnego razu opowiadał nam o ciekawym projekcie budowlanym, który realizował przed wojną właśnie tutaj, we Wrocławiu. – Przerwał na sekundę, przyglądając się Frankiemu i Aleksowi. – Spójrzcie w dół, panowie. Oto wasz orzeł.

Wyjrzeli natychmiast przez okno. Ich oczom ukazało się rozległe osiedle, którego domy i ulice ułożone były w kształt łudząco podobny do wielkiego orła.

– Sępolno – wyjąkał Aleks. – Przecież to oczywiste.

Leon parsknął śmiechem.

– Szkoda, że nie widzicie swoich min – powiedział rozbawionym głosem. – Robi wrażenie, co? Niemcy byli mistrzami architektury, a do tego uwielbiali symbolikę. Wybudowali to osiedle na planie orła w latach 1919-1935. Oczywiście jego kształt widoczny jest wyłącznie z lotu ptaka. A najlepiej od strony południowo-zachodniej. Prawie nic się tu nie zmieniło od czasów wojny. W samym sercu osiedla znajduje się kościół…

Profesor podskoczył jak oparzony.

– Co takiego? – zapytał.

– Powiedziałem, że w centrum Sępolna Niemcy wybudowali kościół.

– Nie. Powiedziałeś: w sercu.

– Niech więc będzie, że w sercu, co za różnica? – kontynuował Leon, nie zwracając uwagi na zdumienie, które odmalowało się na twarzy profesora. – Przed wojną na wieży kościelnej zamontowany był nowoczesny jak na tamte czasy zegar. Podobno chluba całego miasta. Niestety dzisiaj pozostał po nim tylko ślad na elewacji.

Von Soloberg spojrzał wymownie na dwójkę przyjaciół i bratanicę.

– Co wy na to?

– Zegar w centrum Sępolna – wyszeptał Aleks. – Zegar wybija godzinę. Bije jak serce – przerwał, wpatrując się z niedowierzaniem w profesora.

– Serce to zegar, orzeł to Sępolno – wyrzuciła z siebie podekscytowa Lara. –  Serce orła w Breslau.

– Znaleźliśmy? – wtrącił niepewnie Franki, spoglądając na rozpromienione twarze profesora, Lary i Aleksa. – Tak, znaleźliśmy! – wykrzyknął.

Profesor przytknął palec do ust, studząc budzącą się z tyłu euforię. Nie musiał tego robić. Leon nie zwrócił uwagi na nagłe ożywienie w kabinie. W tym samym czasie prowadził rozmowę z wieżą kontroli lotów.

– Niestety musimy wracać – oznajmił nagle. – Od wschodu nadciąga niebezpieczny front burzowy.

* * *

– Leonie – zagadnął Franki. – Skąd wzięła się nazwa Wesoła Matylda?

– To na pamiątkę spotkania z pewną, izraelską pięknością.

– Zgaduję, że miała na imię Matylda. Ale dlaczego Wesoła?

Leon uśmiechnął się szeroko, puścił wolant i głośno klasnął w dłonie.

– Bo cieszyła się jak dziecko, kiedy robota była dobrze wykonana!

Kabinę wypełnił śmiech. Tylko Lara zachowała powagę. Zrobiła zniesmaczoną minę, wyszeptując pod nosem kilka cierpkich słów na temat męskich szowinistów i głupich żartów. Chwilę później Wesoła Matylda przechyliła się na prawe skrzydło, zatoczyła leniwie koło nad osiedlem i skierowała w stronę lotniska.

Tymczasem czarne chmury zaczęły zbliżać się do wschodnich granic Sępolna, rzucając złowrogi cień na serce orła.

Czytaj dalej

POWIĄZANE WPISY